wtorek, 13 marca 2012

W kulki lecisz?

Luang Prabang, 03-07.03.2012

Do Luang Prabang wyjechaliśmy nazajutrz po wyleczeniu ostatniego vangvieńskiego kaca. Trochę ponad 200 kilometrów i dziewięć godzin jazdy później, wytrzęsieni niemiłosiernie dotarliśmy na miejsce. 70tysięczne miasto od razu zrobiło na nas dobre wrażenie, przede wszystkim ze względu na kolonialną zabudowę, znakomicie prezentującą się w oszczędnym, wieczornym oświetleniu. Potem było już tylko lepiej, bo doszły do tego rozsiane po całej okolicy najpiękniejsze w Laosie świątynie i jeszcze trochę innych atrakcji, o których za chwilę.



W tuk-tuku, który podrzucił nas z dworca do centrum miasta zgadaliśmy się z mieszkającym w Norwegii Duńczykiem Haraldem i jego tajską dziewczyną Nuan. Tym co nas połączyło, była wspólna niechęć do płacenia za transport choćby o kipa więcej niż wymagałby tego zdrowy rozsądek, więc kiedy tylko pozostałe towarzystwo z autokaru tyleż ochoczo, co bezrefleksyjnie rzuciło się rozpieszczać tuk-tukarzy, na placu boju pozostało już tylko nas czworo. Po kilku minutach droczenia się z taryfiarzami, w końcu udało nam się jednak znaleźć transport i wspólnie wylądowaliśmy w przyjemnym hoteliku nad samym brzegiem Mekongu.


Następnego dnia dołączył do nas jeszcze szwajcarski rowerzysta Michael. W ten sposób ostatecznie wykrystalizowała się ekipa na najbliższe dni. Przypadliśmy sobie wzajemnie do gustu do tego stopnia, że każdy spędzony w Luang Prabang wieczór wieńczyliśmy wspólną kolacją. Zawsze w tym samym miejscu, zawsze o 18:30 i zawsze zamawiając morning glory, czyli wodny szpinak zasmażany z uczciwą ilością czosnku, sosem ostrygowym i odrobiną chilli, podawany z gotowanym na parze ryżem. Michael, który uważa siebie za konesera tej potrawy, był pod wielkim wrażeniem jej tutejszego wydania, oceniając je na 9 i pół w dziesięciostopniowej skali.


A skoro już o jedzeniu mowa, to któregoś dnia zerwaliśmy się z łóżek grubo przed szóstą, żeby razem z Nuan i Haraldem załapać się na mającą miejsce codziennie o świcie procesję mnichów. Podobno aż trzy setki okutanych pomarańczowymi szatami zakonników przemierza wtedy ulice miasta, żeby zgodnie z wielowiekową tradycją zbierać od wiernych datki w postaci ryżu i innych pokarmów oraz drobnych sum pieniędzy. Zaopatrzeni w pojemniki z ryżem czekaliśmy więc cierpliwie na poboczu ulicy, aż w końcu na horyzoncie pojawił się pierwszy mnich. Za nim gęsiego szli kolejni, każdy z zawieszonym na szyi metalowym naczyniem na dary, którego wieczko mijając nas uchylali, umożliwiając tym samym sprawny przebieg całej akcji*.


Nazajutrz zwabieni przez wypełniające okolicę śpiewy mnichów z klasztoru znajdującego się vis-a-vis naszego hotelu, postanowiliśmy na własne oczy zobaczyć jak się sprawy mają i podpatrzeć co nieco. O ile dzień wcześniej mnisi zdawali się (z całkowicie zrozumiałych dla nas przyczyn) traktować oglądających ich procesję turystów, jak pozbawioną absolutnie podstawowej etykiety szarańczę, to tym razem było zupełnie inaczej i spotkaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem. Pozwolono nam wejść do świątyni, usiąść razem z nimi pośrodku i od wewnątrz obserwować całą ceremonię.


Po jej zakończeniu zamieniliśmy jeszcze kilka słów z dwoma mnichami, którzy podzielili się z nami bardzo ciekawą informacją, a mianowicie, że zakonne życie wiodą wyłącznie z własnego wyboru, bo kiedy tylko przejdzie im na nie ochota, jeszcze tego samego dnia mogą „zrzucić habit” i wrócić do reszty społeczeństwa. Nie grozi im za to jednocześnie ekskomunika i nie narażeni są na niczyje krzywe spojrzenia. Bo tak naprawdę to każdy buddysta, gdy tylko poczuje taką potrzebę może wstąpić do zakonu. Może to zrobić bezterminowo, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby dołączył do mnichów na dowolny okres, w momencie, gdy uważa, że tego potrzebuje. Na przykład gospodarz z naszego guesthouse’u był mnichem przez jeden dzień, dopóki nie zorientował się, że... przestrzeganie postu po prostu nie jest dla niego. Buddyjscy mnisi jedzą bowiem dziennie jedynie dwa posiłki. Jeden wcześnie rano, zaraz po zebraniu darów, a drugi tuż przed południem. Resztę dnia muszą natomiast wytrzymać o wodzie i sokach owocowych, bo nawet herbata, traktowana jako używka, jest zabroniona.


Już powoli staje się regułą, że kraje które przemierzamy zostawiają nam na sam koniec wizyty jakiś efektowny akcent w postaci okazji na interakcję z miejscowymi, która, żeby być bardziej precyzyjnym, odbywała się dotąd na trzech płaszczyznach: religijnej, sportowej i imprezowej. Wyjazd z Wietnamu uświetniły nam partyjka karambola i karaoke-melanż w Ben Tre oraz noc spędzona w świątyni Cao Đài, natomiast Kambodża ostatnie dni pobytu okrasiła nam zaproszeniem na khmerskie wesele i możliwością zagrania z profesjonalistami w lotkę. Zbliżające się wielkimi krokami pożegnanie z Laosem pozostawiało nam w tej kwestii niedosyt. Uczestniczyliśmy co prawda w dwóch buddyjskich obrzędach, ale to jedynie część naszych związanych z wyjazdem z kraju oczekiwań. A co z resztą?



Ostatniego wieczora, wracając okrężną drogą z kolacji, zauważyliśmy na jednym z podwórek grupę Laotańczyków, którzy swoją wieczorną biesiadę umilali sobie popijaniem Beerlao i graniem w pétanque, który jest najpopularniejszą grą w Laosie. Nieśmiała próba podejścia bliżej i przyglądnięcia się grze skończyła się błyskawicznym przechwyceniem i usadowieniem nas przy stole, razem z resztą towarzystwa, na niewielkich plastikowych taboretach. Dalej historia potoczyła się znanym już nam torem, czyli jedzenie, piwo, tańce (czyli brakujący element imprezowy) oraz szybkie przeszkolenie i kilka partyjek pétanque (element sportowy). Ekipa była bardzo sympatyczna, gra układała się nadspodziewanie dobrze, a Beerlao jak zawsze smakowało wyśmienicie, więc ryzykując porannego kaca zostaliśmy na imprezie do samego końca.


__________
* Odnośnie tego, jak powinniśmy się zachowywać, co wypada, a co nie, zostaliśmy szczegółowo poinstruowani przez Nuan, buddystkę z krwi i kości. Pozostała część obecnych tam farangów zachowywała się natomiast co najmniej nieodpowiednio i nie robiąc sobie zupełnie nic z faktu, że jest to wydarzenie o, jakby nie patrzeć, religijnym charakterze, podchodzili nieprzyzwoicie blisko i bez żenady cykali zdjęcia z fleszem. W związku z powyższym zamiast nagrania z tego poranka, przesyłam film nagrany przy okazji podobnej, ale nieskażonej białasami, procesji w Kambodży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz