Luang Prabang, 03-07.03.2012
Do Luang Prabang wyjechaliśmy nazajutrz po wyleczeniu
ostatniego vangvieńskiego kaca. Trochę ponad 200 kilometrów i dziewięć godzin jazdy
później, wytrzęsieni niemiłosiernie dotarliśmy na miejsce. 70tysięczne miasto
od razu zrobiło na nas dobre wrażenie, przede wszystkim ze względu na kolonialną
zabudowę, znakomicie prezentującą się w oszczędnym, wieczornym oświetleniu. Potem
było już tylko lepiej, bo doszły do tego rozsiane po całej okolicy najpiękniejsze
w Laosie świątynie i jeszcze trochę innych atrakcji, o których za chwilę.
W tuk-tuku, który podrzucił nas z dworca do centrum miasta
zgadaliśmy się z mieszkającym w Norwegii Duńczykiem Haraldem i jego tajską
dziewczyną Nuan. Tym co nas połączyło, była wspólna niechęć do płacenia za
transport choćby o kipa więcej niż wymagałby tego zdrowy rozsądek, więc kiedy
tylko pozostałe towarzystwo z autokaru tyleż ochoczo, co bezrefleksyjnie
rzuciło się rozpieszczać tuk-tukarzy, na placu boju pozostało już tylko nas
czworo. Po kilku minutach droczenia się z taryfiarzami, w końcu udało nam się
jednak znaleźć transport i wspólnie wylądowaliśmy w przyjemnym hoteliku nad
samym brzegiem Mekongu.
Następnego dnia dołączył do nas jeszcze szwajcarski
rowerzysta Michael. W ten sposób ostatecznie wykrystalizowała się ekipa na
najbliższe dni. Przypadliśmy sobie wzajemnie do gustu do tego stopnia, że każdy
spędzony w Luang Prabang wieczór wieńczyliśmy wspólną kolacją. Zawsze w tym
samym miejscu, zawsze o 18:30 i zawsze zamawiając morning glory, czyli wodny szpinak zasmażany z uczciwą ilością
czosnku, sosem ostrygowym i odrobiną chilli, podawany z gotowanym na parze ryżem. Michael, który uważa siebie za
konesera tej potrawy, był pod wielkim wrażeniem jej tutejszego wydania,
oceniając je na 9 i pół w dziesięciostopniowej skali.
A skoro już o jedzeniu mowa, to któregoś dnia zerwaliśmy
się z łóżek grubo przed szóstą, żeby razem z Nuan i Haraldem załapać się na
mającą miejsce codziennie o świcie procesję mnichów. Podobno aż trzy setki
okutanych pomarańczowymi szatami zakonników przemierza wtedy ulice miasta, żeby
zgodnie z wielowiekową tradycją zbierać od wiernych datki w postaci ryżu i
innych pokarmów oraz drobnych sum pieniędzy. Zaopatrzeni w pojemniki z ryżem
czekaliśmy więc cierpliwie na poboczu ulicy, aż w końcu na horyzoncie pojawił
się pierwszy mnich. Za nim gęsiego szli kolejni, każdy z zawieszonym na szyi
metalowym naczyniem na dary, którego wieczko mijając nas uchylali, umożliwiając
tym samym sprawny przebieg całej akcji*.
Nazajutrz zwabieni przez wypełniające okolicę śpiewy
mnichów z klasztoru znajdującego się vis-a-vis
naszego hotelu, postanowiliśmy na własne oczy zobaczyć jak się sprawy mają i podpatrzeć
co nieco. O ile dzień wcześniej mnisi zdawali się (z całkowicie zrozumiałych
dla nas przyczyn) traktować oglądających ich procesję turystów, jak pozbawioną
absolutnie podstawowej etykiety szarańczę, to tym razem było zupełnie inaczej i
spotkaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem. Pozwolono nam wejść do świątyni,
usiąść razem z nimi pośrodku i od wewnątrz obserwować całą ceremonię.
Po jej zakończeniu zamieniliśmy jeszcze kilka słów z dwoma
mnichami, którzy podzielili się z nami bardzo ciekawą informacją, a mianowicie,
że zakonne życie wiodą wyłącznie z własnego wyboru, bo kiedy tylko przejdzie im
na nie ochota, jeszcze tego samego dnia mogą „zrzucić habit” i wrócić do reszty
społeczeństwa. Nie grozi im za to jednocześnie ekskomunika i nie narażeni są na
niczyje krzywe spojrzenia. Bo tak naprawdę to każdy buddysta, gdy tylko poczuje
taką potrzebę może wstąpić do zakonu. Może to zrobić bezterminowo, ale nic nie
stoi na przeszkodzie, żeby dołączył do mnichów na dowolny okres, w momencie,
gdy uważa, że tego potrzebuje. Na przykład gospodarz z naszego guesthouse’u był mnichem przez jeden
dzień, dopóki nie zorientował się, że... przestrzeganie postu po prostu nie
jest dla niego. Buddyjscy mnisi jedzą bowiem dziennie jedynie dwa posiłki. Jeden
wcześnie rano, zaraz po zebraniu darów, a drugi tuż przed południem. Resztę
dnia muszą natomiast wytrzymać o wodzie i sokach owocowych, bo nawet herbata,
traktowana jako używka, jest zabroniona.
Już powoli staje się regułą, że kraje które przemierzamy
zostawiają nam na sam koniec wizyty jakiś efektowny akcent w postaci okazji na
interakcję z miejscowymi, która, żeby być bardziej precyzyjnym, odbywała się
dotąd na trzech płaszczyznach: religijnej, sportowej i imprezowej. Wyjazd z
Wietnamu uświetniły nam partyjka karambola i karaoke-melanż w Ben Tre oraz noc
spędzona w świątyni Cao Đài, natomiast Kambodża ostatnie dni pobytu okrasiła nam zaproszeniem na khmerskie
wesele i możliwością zagrania z profesjonalistami w lotkę. Zbliżające się wielkimi
krokami pożegnanie z Laosem pozostawiało nam w tej kwestii niedosyt. Uczestniczyliśmy
co prawda w dwóch buddyjskich obrzędach, ale to jedynie część naszych związanych
z wyjazdem z kraju oczekiwań. A co z resztą?
Ostatniego wieczora, wracając okrężną drogą z kolacji, zauważyliśmy
na jednym z podwórek grupę Laotańczyków, którzy swoją wieczorną biesiadę umilali sobie
popijaniem Beerlao i graniem w pétanque, który jest najpopularniejszą
grą w Laosie. Nieśmiała próba podejścia bliżej i przyglądnięcia się grze
skończyła się błyskawicznym przechwyceniem i usadowieniem nas przy stole, razem z resztą
towarzystwa, na niewielkich plastikowych taboretach. Dalej historia
potoczyła się znanym już nam torem, czyli jedzenie, piwo, tańce (czyli
brakujący element imprezowy) oraz szybkie przeszkolenie i kilka partyjek pétanque (element sportowy). Ekipa była bardzo sympatyczna, gra układała się nadspodziewanie dobrze, a Beerlao jak zawsze smakowało
wyśmienicie, więc ryzykując porannego kaca zostaliśmy na imprezie do samego
końca.
__________
* Odnośnie tego, jak powinniśmy się zachowywać, co wypada,
a co nie, zostaliśmy szczegółowo poinstruowani przez Nuan, buddystkę z krwi i
kości. Pozostała część obecnych tam farangów
zachowywała się natomiast co najmniej nieodpowiednio i nie robiąc sobie zupełnie
nic z faktu, że jest to wydarzenie o, jakby nie patrzeć, religijnym charakterze,
podchodzili nieprzyzwoicie blisko i bez żenady cykali zdjęcia z fleszem. W
związku z powyższym zamiast nagrania z tego poranka, przesyłam film nagrany
przy okazji podobnej, ale nieskażonej białasami, procesji w Kambodży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz