Luang Prabang, Pra Beng, Huay Xai, 08-10.03.2012
Laos postanowiliśmy opuścić łamiąc nieco dotychczasowe przyzwyczajenia. Zamiast, jak dotąd, gnieść się w zatłoczonym autobusie postanowiliśmy, nie szczędząc grosza, dla odmiany pognieść się trochę na łodzi. Ósmego z samego rana zabrała nas ona z przystani w Luang Prabang i, zatrzymując się w międzyczasie w Pra Beng, w ciągu dwóch dni przewiozła do przygranicznego Huay Xai.
Płynąc po Mekongu mieliśmy okazję napatrzeć się do woli na codzienne życie, toczące się na obu, jałowych w porze suchej, brzegach rzeki. Jednak po kilku godzinach gapienia się za burtę znudziło nam się to trochę i zebrało na wspominki oraz podsumowanie spędzonego w Laosie miesiąca. Obiektywnie rzecz ujmując kraj nie dostarczył nam tylu wspaniałych chwil, co nadspodziewanie atrakcyjny Wietnam czy, absolutny numer 1 na naszej liście, Kambodża. Jest jednak coś, w czym całą konkurencję rozłożył na łopatki i niezależnie od całej reszty, to właśnie Laos wspominać będziemy jako miejsce, w którym totalnie wyżyliśmy się towarzysko. W Wietnamie była w tej kwestii posucha, w Kambodży coś drgnęło, w Laosie natomiast poszło już z kopyta. Nie było bodaj jednego dnia, kiedy pozostawieni bylibyśmy samym sobie. Wiadomo, kiedy tak, jak my, przez trzy miesiące spędza się ze sobą 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, raz na jakiś czas każdemu potrzebna jest taka odmiana. Laos w samą porę przyszedł nam więc z odsieczą.
Z góry narzucona nam przez okoliczności trasa przejazdu przez Laos sprawiła, że wszystkich ludzi, którzy razem z nami przekraczali granicę i, tak jak my, dostali miesięczną wizę spotykalimy przez następne cztery tygodnie niemal na każdym kroku. Generalnie, mogło to trochę irytować, ale nie ma tego złego, bo w tym tłumie można było doszukać się również i takich, których towarzystwo cieszy, a rozmowy nie nużą nawet po dłuższym czasie. My najcieplej wspominać będziemy Krakusów - Kaśkę i Michała, z którymi spędzaliśmy czas na Don Khon i w Tadlo, Anię z Wientianu i jej przyjaciółkę Lokę, Gośkę i jej włoskiego chłopaka Mattię, poznanych w kolejce po tajskie wizy oraz Michaela, Haralda i Nuan, wspomnianych w poprzednim wpisie. Ostatnia dwójka jest pod tym względem rekordowa, ponieważ nie dość, że spędziliśmy wspólnie pięć dni w Luang Prabang, a potem kolejne dwa podczas rejsu do granicy, to nasze drogi skrzyżowały się jeszcze później w Chiang Mai, w Tajlandii.
Wszystkich, jak leci, serdecznie pozdrawiamy!
Zdjęcie numer 7 przywodzi mi na myśl modne przed kilku laty hasło - "twoja stara pierze w rzece".
OdpowiedzUsuńAż łezka w oku się kręci. :-)
Pozdrawiam.