Okolice Chiang Mai, 14-16.03.2012
Eh... Chiang Mai. Tylu atrakcji w jednym miejscu już dawno nie widzieliśmy, a że każda jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, to poczuć się można trochę, jak dziecko w sklepie z zabawkami albo dorosły facet w Praktikerze. Istny koncert życzeń. Pośród niezliczonej ilości wszelkiego rodzaju parków linowych, hodowli tygrysów, węży czy krokodyli, kursów gotowania albo masażu, odbywających się niemal codziennie turniejów boksu tajskiego, różnego rodzaju trekkingów, raftingów i tym podobnych, dosłownie każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. My bardzo szybko daliśmy się skusić na trzydniową wyprawę w rejon położonych na północ od miasta gór.
Przedstawiona nam w formie pojedynczej kartki A4 rozpiska pękała wręcz w szwach od informacji na temat tego co, gdzie i kiedy. Plan był napięty, a my zdeterminowani na tyle, że mimo koszmarnego upału, braku śladowego nawet zachmurzenia, przez ponad dwa dni szliśmy dzielnie przed siebie, odhaczając kolejne punkty. Tak się szczęśliwie złożyło, że ich atrakcyjność stopniowo rosła, więc i apetyty z dnia na dzień były coraz większe. Wszystko zaczęło się od wywiezienia nas głęboko w las, skąd po kilku godzinach morderczego spaceru dotarliśmy do obozu słoni, gdzie razem z resztą ekipy zatrzymaliśmy się na noc.
Jazda na słoniach, jak to jazda na słoniach - niby fajna sprawa, ale szybko nam zbrzydła i zaczęło nam być ich strasznie szkoda. Nie mamy się przecież co łudzić, że te majestatyczne zwierzęta zmuszone zostały do wyrzeczenia się swoich naturalnych instynktów i nauczone robić sztuczki ku uciesze gawiedzi, nie inaczej niż za pomocą paskudnej tresury. Ale że słonie w ciemię nie bite, to nawet niewielką nadarzającą się ku temu okazję są w stanie wykorzystać na, symboliczne chociaż, wyrównanie rachunków z homo sapiens. W związku z tym, gdy tylko przyszedł czas porannej kąpieli w rzece, wymownie pokazały zarówno swoim opiekunom, jak i niczego nieświadomym gościom, co o nich myślą. My wyczuliśmy pismo nosem i obserwowaliśmy wszystko z bezpiecznej odległości, podczas gdy pozostali beztrosko pluskali się razem ze słoniami, pozostając w polu rażenia.
Nikt nie poczuł się jednak urażony i niebawem po całej akcji w pełnej obsadzie ruszyliśmy dalej. Kolejnym punktem na liście był wodospad, który na pierwszy rzut oka niczym przesadnie nie imponował. Góra z sześć metrów wysokości, cienki jak palec, ale czego się spodziewać w suchym sezonie, kiedy większość strumieni w ogóle zniknęła. Jednym słowem, bida. Gdy jednak okazało się, że nie dotarliśmy tam, żeby się nim zachwycać, tylko po to, żeby z niego zjeżdżać, humory od razu wróciły i cała ekipa, z wyjątkiem jednej wystraszonej Kanadyjki, solidarnie zwariowała na punkcie tej efektownej rozrywki.
Towarzystwo, odprężone do granic możliwości wodnymi zabawami, musiało się niestety podzielić i w dalszą drogę ruszyliśmy w ledwo sześcioosobowym, nie licząc przewodnika, składzie. Pozostali wybrali wariant dwudniowy, co zgodnie z założeniami oszczędziło im włażenia w najgorszym skwarze na całkiem sporą górę, ale pozbawiło ich też najefektowniejszego etapu całej wycieczki, czyli pobytu w leżącej na samym szczycie wiosce plemienia Lahu. Nooo, i to było coś! Od pierwszego spędzonego tam momentu nie dało się nie zauważyć, że żyjący tam ludzie stanowią odrębną wobec Tajów społeczność, a tym co ich łączy jest jedynie przynależność państwowa. Dość powiedzieć, że język tajski znany jest tam jedynie kilku osobom, a reszcie do szczęście potrzebny jest co najwyżej średnio. Pełna autonomia.
Lahu do białych już przywykli, stosunkowo często docierają tu bowiem niewielkie grupy turystów z zagranicy. Godne podziwu jest jednak to, że na widok obcokrajowców zamiast, jak postąpiłoby wielu, przebierać się prędko w kolorowe stroje i odstawiać jakiś niepoważny teatrzyk, Lahu zachowują przyjemny, naturalny dystans. Gdy więc już się tam trafi, można mieć pewność, że na wyciągnięcie ręki będzie się mieć naprawdę przyzwoitą dawkę pozbawionej retuszu egzotyki. Będąc zupełnie niezaczepianym, można przejść się po wsi i poprzyglądać się, jakże odmiennemu od naszego, życiu odciętej od reszty świata społeczności. Kobiety godzinami siedzące bez słowa pod jednym i tym samym drzewem, z namaszczeniem palące jakiś ewidentnie rozluźniający specyfik, dzieciaki ganiające się po podwórkach razem z psami i prosiakami albo mężczyzn wybierających się z procą i garścią kamieni polować na wiewiórki. Z chłonięciem tego wszystkiego trzeba się jednak sprężać, bo nie dość, że kiedy tylko słońce zniknie za horyzontem, nad okolicą na pół doby zapanują egipskie ciemności, to jeszcze ani się człowiek obejrzy, a krzewiciele postępu doprowadzą tu drogę i prąd, a całą tutejszą egzotykę i folklor bezpowrotnie szlag trafi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz