z dedykacją dla Janenka, z wiadomej okazji. Wszystkiego Elo!
Tadlo, Wientian, 17-22.02.12
Podróżowanie po Laosie różni się znacznie od wszystkiego,
czego dotąd doświadczyliśmy. Mimo, że kraj jest całkiem spory, to sieć dróg
jest na tyle słabo rozwinięta, że możliwość bezproblemowego przemieszczania ogranicza
się w zasadzie do trasy przypominającej literę Y. Wiedzie ona z południa od
granicy z Kambodżą do Luang Prabang, gdzie z kolei rozgałęzia się na
północny-wschód, w kierunku Hanoi, i północny-zachód - w stronę Tajlandii i
Chin. Pozostałe drogi albo wiodą donikąd, albo po prostu nie istnieją.
Oczywiście fajnie byłoby móc eksplorować laotańskie bezdroża, ale tu z kolei na
przeszkodzie stają środki tutejszej komunikacji, które nie dość że, nie
wiedzieć czemu, są znacznie droższe niż w Polsce, to jeszcze niewyobrażalnie wprost
wolne. Dość powiedzieć, że przejechanie 200 kilometrów to zazwyczaj kwestia od
6 do 9 godzin, czyli generalnie cały dzień. Gdybyśmy więc uparli się i na siłę
chcieli jednak przełamać schemat, zapuszczając się w głąb kraju, skończyłoby się na
tym, że połowę przysługującego nam miesiąca spędzilibyśmy w autobusach.
Jednym z fundamentalnych założeń naszej podróży jest
ograniczenie ilości odwiedzanych miejsc w stopniu wystarczającym, żeby choć w części
móc spędzić odpowiednio dużo czasu, żeby zdążyć w nie wsiąknąć i po pewnym
czasie poczuć się choć trochę jak u siebie. Gnanie na złamanie karku i
zaliczanie punktów na mapie kompletnie nam nie leży, więc mając na uwadze
specyfikę tutejszego transportu, postanowiliśmy odpuścić sobie centralną część
kraju, za jednym zamachem przebywając 750 kilometrów, dzielące nas od stolicy
Laosu - Wientianu i pozostałe trzy tygodnie spędzić na zachwalanej przez wszystkich północy.
Tak naprawdę kiepski stan dróg jest tylko po części odpowiedzialny
za taki stan rzeczy. Resztę zawdzięczamy typowo laotańskiemu podejściu do
wykonywanych obowiązków, zgodnie z którym na każde pół godziny jakiejkolwiek
aktywności powinny przypadać dwa kwadranse odpoczynku*. Jestem się w stanie
założyć, że na straży tego parytetu stoi tutejszy kodeks pracy. Standardem jest
zatem, że jeśli autobus ma wyruszyć (jak wtedy, gdy jechaliśmy do stolicy) punkt
ósma, a przejazd ma zająć czternaście godzin, to wystartuje półtorej godziny
później i będzie się tłukł przez kolejne osiemnaście. Efekt jest taki, że
zamiast dotrzeć na miejsce o porze umożliwiającej w miarę bezstresowe znalezienie
noclegu, byliśmy tam dopiero w pół do czwartej nad ranem. Średnia atrakcja,
mówiąc delikatnie.
Trudy podróży na szczęście w pełni zrekompensował nam pięciodniowy
pobyt w Wientianie**, który swoim towarzystwem umilały nam mieszkająca tam od
dwóch lat Ania i będąca u niej z wizytą Loka. Dzięki takiej opiece mieliśmy
okazję dotrzeć w kilka niedostępnych przeciętnemu śmiertelnikowi miejsc***, a
wieczorami wcinając lokalne specjały wysłuchiwać zabawnych polsko-laotańskich
anegdotek. Co ciekawe, w Wientianie żyje bowiem całkiem spora grupa
wykształconych w naszym kraju i płynnie posługujących się polszczyzną
Laotańczyków, którym od czasu do czasu, zamiast klasycznym „sabaidee”, zdarza się przywitać
brzmiącym wprost obłędnie w ustach Azjaty, a wyniesionym jeszcze z czasów
studenckich zwrotem - „cześć, ty wielki sk#rwysynu!”.
__________
* W przypadku jazdy autobusem, z wszystkich ustawowych przerw
skwapliwie korzystają szturmujące pojazd dzikie hordy ludzi sprzedających lokalne
przysmaki, którzy w swojej ofercie mają takie cuda, jak chociażby grillowany szczur na
patyku.
** Całe 250tysięczne miasto jest swoją drogą chyba najmniej
zurbanizowaną stolicą świata i na pierwszy (oraz każdy kolejny) rzut oka, bardziej
niż siedzibę króla i parlamentu, przypomina raczej senne, prowincjonalne
miasteczko. Trzeba przyznać, że ma to swój urok.
*** Jak na przykład masaż i ziołowa sauna parowa w tradycyjnym laotańskim salonie położonym przy jednym z
klasztorów na obrzeżach miasta.
Dziękuję Wam, bardzo mi miło. :-)
OdpowiedzUsuńJasiu.