czwartek, 8 marca 2012

Autobusy i tramwaje

z dedykacją dla Janenka, z wiadomej okazji. Wszystkiego Elo!

Tadlo, Wientian, 17-22.02.12

Podróżowanie po Laosie różni się znacznie od wszystkiego, czego dotąd doświadczyliśmy. Mimo, że kraj jest całkiem spory, to sieć dróg jest na tyle słabo rozwinięta, że możliwość bezproblemowego przemieszczania ogranicza się w zasadzie do trasy przypominającej literę Y. Wiedzie ona z południa od granicy z Kambodżą do Luang Prabang, gdzie z kolei rozgałęzia się na północny-wschód, w kierunku Hanoi, i północny-zachód - w stronę Tajlandii i Chin. Pozostałe drogi albo wiodą donikąd, albo po prostu nie istnieją. Oczywiście fajnie byłoby móc eksplorować laotańskie bezdroża, ale tu z kolei na przeszkodzie stają środki tutejszej komunikacji, które nie dość że, nie wiedzieć czemu, są znacznie droższe niż w Polsce, to jeszcze niewyobrażalnie wprost wolne. Dość powiedzieć, że przejechanie 200 kilometrów to zazwyczaj kwestia od 6 do 9 godzin, czyli generalnie cały dzień. Gdybyśmy więc uparli się i na siłę chcieli jednak przełamać schemat, zapuszczając się w głąb kraju, skończyłoby się na tym, że połowę przysługującego nam miesiąca spędzilibyśmy w autobusach.


Jednym z fundamentalnych założeń naszej podróży jest ograniczenie ilości odwiedzanych miejsc w stopniu wystarczającym, żeby choć w części móc spędzić odpowiednio dużo czasu, żeby zdążyć w nie wsiąknąć i po pewnym czasie poczuć się choć trochę jak u siebie. Gnanie na złamanie karku i zaliczanie punktów na mapie kompletnie nam nie leży, więc mając na uwadze specyfikę tutejszego transportu, postanowiliśmy odpuścić sobie centralną część kraju, za jednym zamachem przebywając 750 kilometrów, dzielące nas od stolicy Laosu - Wientianu i pozostałe trzy tygodnie spędzić na zachwalanej przez wszystkich północy.


Tak naprawdę kiepski stan dróg jest tylko po części odpowiedzialny za taki stan rzeczy. Resztę zawdzięczamy typowo laotańskiemu podejściu do wykonywanych obowiązków, zgodnie z którym na każde pół godziny jakiejkolwiek aktywności powinny przypadać dwa kwadranse odpoczynku*. Jestem się w stanie założyć, że na straży tego parytetu stoi tutejszy kodeks pracy. Standardem jest zatem, że jeśli autobus ma wyruszyć (jak wtedy, gdy jechaliśmy do stolicy) punkt ósma, a przejazd ma zająć czternaście godzin, to wystartuje półtorej godziny później i będzie się tłukł przez kolejne osiemnaście. Efekt jest taki, że zamiast dotrzeć na miejsce o porze umożliwiającej w miarę bezstresowe znalezienie noclegu, byliśmy tam dopiero w pół do czwartej nad ranem. Średnia atrakcja, mówiąc delikatnie.


Trudy podróży na szczęście w pełni zrekompensował nam pięciodniowy pobyt w Wientianie**, który swoim towarzystwem umilały nam mieszkająca tam od dwóch lat Ania i będąca u niej z wizytą Loka. Dzięki takiej opiece mieliśmy okazję dotrzeć w kilka niedostępnych przeciętnemu śmiertelnikowi miejsc***, a wieczorami wcinając lokalne specjały wysłuchiwać zabawnych polsko-laotańskich anegdotek. Co ciekawe, w Wientianie żyje bowiem całkiem spora grupa wykształconych w naszym kraju i płynnie posługujących się polszczyzną Laotańczyków, którym od czasu do czasu, zamiast klasycznym „sabaidee”, zdarza się przywitać brzmiącym wprost obłędnie w ustach Azjaty, a wyniesionym jeszcze z czasów studenckich zwrotem - „cześć, ty wielki sk#rwysynu!”.


__________
* W przypadku jazdy autobusem, z wszystkich ustawowych przerw skwapliwie korzystają szturmujące pojazd dzikie hordy ludzi sprzedających lokalne przysmaki, którzy w swojej ofercie mają takie cuda, jak chociażby grillowany szczur na patyku.

** Całe 250tysięczne miasto jest swoją drogą chyba najmniej zurbanizowaną stolicą świata i na pierwszy (oraz każdy kolejny) rzut oka, bardziej niż siedzibę króla i parlamentu, przypomina raczej senne, prowincjonalne miasteczko. Trzeba przyznać, że ma to swój urok.

*** Jak na przykład masaż i ziołowa sauna parowa w tradycyjnym laotańskim salonie położonym przy jednym z klasztorów na obrzeżach miasta.

1 komentarz: