piątek, 9 marca 2012

Nazwa nie zobowiązuje

Vang Vieng, 23.02-03.03.12

Vang Vieng to miejsce, którego mieliśmy nie odwiedzać wcale. Gdy zaczęliśmy gromadzić informacje na temat regionu, niemal od razu trafił na naszą czarną listę. Tym, co nas odrzucało był fakt, że w ostatnich latach spokojna niegdyś wioska przekształciła się w imprezową mekkę ze wszystkimi wiążącymi się z tym konsekwencjami. Obecnie Vang Vieng słynie głównie z tego, że przyjeżdżający tu melanżownicy z całego świata znietrzeźwiają się czym popadnie, po czym nie widząc w tym nic groźnego, ruszają na podbój przepływającej przez miasteczko rzeki.


Najpopularniejszą tego formą jest rozrywka z angielska zwana tubingiem. Polega ona na tym, że w jednym z punktów wypożycza się dętkę od traktora, a tuk-tuk wywozi cię trzy i pół kilometra w górę rzeki, skąd na wspomnianej dętce należy spłynąć z powrotem z nurtem do Vang Vieng. W takiej formie trwać to powinno od jednej godziny w porze deszczowej do około trzech w suchej, ale zwykle zajmuje znacznie więcej, bo na samym spływie atrakcje się nie kończą. W końcu nie o spływ tu przecież chodzi, tylko o melanż. Obydwa brzegi rzeki usiane są w związku z tym licznymi barami, które prześcigają się wprost w pomysłach na zwabienie do siebie jak największego grona melanżowników*. Większość oferuje więc na start darmowe wiaderko (tak, wiaderko!) lokalnej whisky z cola i limonką, a gdyby tego było mało, to na stoliku przy wejściu zawsze stoi flaszka lub dwie do dyspozycji spłukanych (ale zawsze mile widzianych) gości.


Nieodłącznym elementem okołobarowej infrastruktury są liczone w dziesiątkach zjeżdżalnie i skocznie, które mimo mocno prowizorycznej konstrukcji osiągają często naprawdę imponujące rozmiary. W przypływie beztroski żądne adrenaliny jednostki skaczą więc ze skoczni lub zjeżdżają ze zjeżdżalni, żeby po krótkiej kąpieli ruszyć z powrotem na brzeg po kolejnego drinka. Zwykle wszystko przebiega gładko i bezkolizyjnie, ale bywa również i tak, że cała zabawa w połączeniu z kamienistym, niejednolitym dnem oraz na bieżąco przytępianymi zmysłami i mało precyzyjną oceną sytuacji ma jednak przykry finał. Dźwięk obijanych kości odbija się wtedy echem wśród otaczających okolicę gór.


Jak już wspomniałem, Vang Vieng planowaliśmy ominąć szerokim łukiem, jednak spotykani na naszej trasie ludzie rzucili na sprawę zupełnie nowe światło, skłaniając nas tym samym do ponownego przemyślenia sprawy i w efekcie przyjazdu. Vang Vieng melanżem stoi, ale oprócz tego ma jeszcze do zaoferowania dużo zupełnie niezwiązanych z nim atrakcji. Położone jest bowiem w pięknym regionie, pośród niezwykle malowniczych gór, do eksploracji wnętrza których zapraszają znajdujące się dosłownie co krok jaskinie. My byliśmy w dwóch, spośród których jedna okazała się cholernie wprost głęboka i pod względem różnorodności znajdujących się w niej formacji skalnych niesamowicie bogata. Podczas ponadgodzinnego „spaceru” zdążyliśmy się poczuć, jakbyśmy jakimś cudem dotarli do samego wnętrza Ziemi. Nie ma w ogóle co tego porównywać z odwiedzanymi przeze mnie dotychczas jaskiniami, obdartymi zazwyczaj z resztek niezwykłości i naturalności przez chamskie oświetlenie i antypoślizgowe metalowe konstrukcje. Liche światło latarki, błoto po kostki i widmo skręcanej na śliskim kamieniu nogi jednak rządzą!



Po takiej dawce intensywnych przeżyć należała się nam oczywiście odrobina relaksu**, którą zapewniła nam kąpiel w znajdującej się u podnóża góry Błękitnej Lagunie. Woda może nie była zbyt ciepła, ale za to wręcz lazurowa i przejrzysta w stopniu umożliwiającym obserwację całych ławic pływających w rzece rybek. Poza tym były huśtawki, więc czad!


Świetnie się złożyło, że nie daliśmy jednak wiary negatywnej propagandzie i na własne oczy przekonaliśmy się, że nie taki jednak diabeł straszny. Nie każdemu przypadnie wprawdzie do gustu, ale obiektywnie trzeba przyznać, że Vang Vieng to miejsce naprawdę przyjemne, zapełniające niezwykłą imprezową niszę. Przekonać się o tym można niemal na każdym kroku, spacerując po tutejszych ulicach, kiedy w oczy bije wprost pozytywne nastawienie i uśmiech na twarzach mijanych ludzi. Nie nam wnikać czy jest to wyraz ich naturalnego usposobienia czy efekt działania jakiegoś tajemniczego specyfiku, ale fakt pozostaje faktem, że przy takiej ilości ludzi brak jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych spięć jest rzeczą godną podkreślenia***. W ciągu dziewięciu dni nie uświadczyliśmy tutaj pojedynczej próby nabicia sobie punktów czyimś kosztem. Nie ma czym się spinać, a jeśli już przypadkiem znajdzie się ktoś szukający guza, to napięcie łatwo może rozładować w jednej z dziesiątek tutejszych restauracji, od świtu do ostatniego klienta na słusznych rozmiarów ekranach wyświetlających kolejne odcinki „Przyjaciół” i „Family Guy’a”.


Na koniec zagadka mitologiczna:
Jak nazywa się osoba przebywająca w Laosie i (nad)używająca alkoholu?

Propozycje rozwiązania proszę wpisywać w komentarzach. Odpowiedź będzie opublikowana niebawem, w postaci tytułu następnego wpisu, który po brzegi wypełniać będą moje i Haneczki melanżowe przygody.

__________
* Strasznie podoba nam się metoda stosowana przez pracowników barów, którzy nieprzekonane, a przepływające akurat w pobliżu osoby ściągają do siebie zarzucając na nich coś na kształt lassa.

** Kolejna?!? Która to już w ciągu dotychczasowych 15 tygodni w drodze? A z resztą, nieważne… relaksu nigdy za wiele!

*** Zwłaszcza mając na uwadze jaskrawe porównanie z ul. Szewską w Krakowie, którą co weekend starające się coś komuś udowodnić jełopy zamieniają w pole bitwy.

1 komentarz:

  1. Odpowiedź na zagadkę mitologiczną - Brat Agamemnona, mąż Heleny trojańskiej.

    Mama i Jasiu.

    Pozdrawiamy! :-)

    OdpowiedzUsuń