Vang
Vieng, 23.02-03.03.12
Vang Vieng to miejsce, którego mieliśmy nie
odwiedzać wcale. Gdy zaczęliśmy gromadzić informacje na temat regionu, niemal od razu
trafił na naszą czarną listę. Tym, co nas odrzucało był fakt, że w ostatnich
latach spokojna niegdyś wioska przekształciła się w imprezową mekkę ze
wszystkimi wiążącymi się z tym konsekwencjami. Obecnie Vang Vieng słynie głównie z
tego, że przyjeżdżający tu melanżownicy z całego świata znietrzeźwiają się czym
popadnie, po czym nie widząc w tym nic groźnego, ruszają na podbój
przepływającej przez miasteczko rzeki.
Najpopularniejszą tego formą jest rozrywka z angielska zwana tubingiem. Polega ona na tym, że w jednym z punktów wypożycza się dętkę od traktora, a tuk-tuk wywozi cię trzy i pół kilometra w górę rzeki, skąd na wspomnianej dętce należy spłynąć z powrotem z nurtem do Vang Vieng. W takiej formie trwać to powinno od jednej godziny w porze deszczowej do około trzech w suchej, ale zwykle zajmuje znacznie więcej, bo na samym spływie atrakcje się nie kończą. W końcu nie o spływ tu przecież chodzi, tylko o melanż. Obydwa brzegi rzeki usiane są w związku z tym licznymi barami, które prześcigają się wprost w pomysłach na zwabienie do siebie jak największego grona melanżowników*. Większość oferuje więc na start darmowe wiaderko (tak, wiaderko!) lokalnej whisky z cola i limonką, a gdyby tego było mało, to na stoliku przy wejściu zawsze stoi flaszka lub dwie do dyspozycji spłukanych (ale zawsze mile widzianych) gości.
Nieodłącznym elementem okołobarowej
infrastruktury są liczone w dziesiątkach zjeżdżalnie i skocznie, które mimo
mocno prowizorycznej konstrukcji osiągają często naprawdę imponujące rozmiary. W
przypływie beztroski żądne adrenaliny jednostki skaczą więc ze skoczni lub
zjeżdżają ze zjeżdżalni, żeby po krótkiej kąpieli ruszyć z powrotem na brzeg po
kolejnego drinka. Zwykle wszystko przebiega gładko i bezkolizyjnie, ale bywa
również i tak, że cała zabawa w połączeniu z kamienistym, niejednolitym dnem
oraz na bieżąco przytępianymi zmysłami i mało precyzyjną oceną sytuacji ma
jednak przykry finał. Dźwięk obijanych kości odbija się wtedy echem wśród
otaczających okolicę gór.
Jak już wspomniałem, Vang Vieng
planowaliśmy ominąć szerokim łukiem, jednak spotykani na naszej trasie ludzie rzucili
na sprawę zupełnie nowe światło, skłaniając nas tym samym do ponownego
przemyślenia sprawy i w efekcie przyjazdu. Vang Vieng melanżem stoi, ale oprócz
tego ma jeszcze do zaoferowania dużo zupełnie niezwiązanych z nim atrakcji.
Położone jest bowiem w pięknym regionie, pośród niezwykle malowniczych gór, do
eksploracji wnętrza których zapraszają znajdujące się dosłownie co krok jaskinie.
My byliśmy w dwóch, spośród których jedna okazała się cholernie wprost głęboka
i pod względem różnorodności znajdujących się w niej formacji skalnych niesamowicie
bogata. Podczas ponadgodzinnego „spaceru” zdążyliśmy się poczuć, jakbyśmy jakimś
cudem dotarli do samego wnętrza Ziemi. Nie ma w ogóle co tego porównywać z
odwiedzanymi przeze mnie dotychczas jaskiniami, obdartymi zazwyczaj z resztek
niezwykłości i naturalności przez chamskie oświetlenie i antypoślizgowe
metalowe konstrukcje. Liche światło latarki, błoto po kostki i widmo skręcanej
na śliskim kamieniu nogi jednak rządzą!
Po takiej dawce intensywnych
przeżyć należała się nam oczywiście odrobina relaksu**, którą zapewniła nam kąpiel
w znajdującej się u podnóża góry Błękitnej Lagunie. Woda może nie była zbyt ciepła, ale
za to wręcz lazurowa i przejrzysta w stopniu umożliwiającym obserwację całych
ławic pływających w rzece rybek. Poza tym były huśtawki, więc czad!
Świetnie się złożyło, że nie
daliśmy jednak wiary negatywnej propagandzie i na własne oczy przekonaliśmy
się, że nie taki jednak diabeł straszny. Nie każdemu przypadnie wprawdzie do
gustu, ale obiektywnie trzeba przyznać, że Vang Vieng to miejsce naprawdę przyjemne,
zapełniające niezwykłą imprezową niszę. Przekonać się o tym można niemal na
każdym kroku, spacerując po tutejszych ulicach, kiedy w oczy bije wprost pozytywne
nastawienie i uśmiech na twarzach mijanych ludzi. Nie nam wnikać czy jest to
wyraz ich naturalnego usposobienia czy efekt działania jakiegoś tajemniczego specyfiku,
ale fakt pozostaje faktem, że przy takiej ilości ludzi brak jakichkolwiek,
nawet najdrobniejszych spięć jest rzeczą godną podkreślenia***. W ciągu dziewięciu
dni nie uświadczyliśmy tutaj pojedynczej próby nabicia sobie punktów czyimś
kosztem. Nie ma czym się spinać, a jeśli już przypadkiem znajdzie się ktoś
szukający guza, to napięcie łatwo może rozładować w jednej z dziesiątek
tutejszych restauracji, od świtu do ostatniego klienta na słusznych rozmiarów
ekranach wyświetlających kolejne odcinki „Przyjaciół” i „Family Guy’a”.
Na koniec zagadka mitologiczna:
Jak nazywa się osoba przebywająca w
Laosie i (nad)używająca alkoholu?Propozycje rozwiązania proszę wpisywać w komentarzach. Odpowiedź będzie opublikowana niebawem, w postaci tytułu następnego wpisu, który po brzegi wypełniać będą moje i Haneczki melanżowe przygody.
__________
* Strasznie podoba nam się metoda stosowana przez pracowników barów,
którzy nieprzekonane, a przepływające akurat w pobliżu osoby ściągają do siebie zarzucając
na nich coś na kształt lassa.
** Kolejna?!? Która to już w ciągu
dotychczasowych 15 tygodni w drodze? A z resztą, nieważne… relaksu nigdy za
wiele!
*** Zwłaszcza mając na uwadze
jaskrawe porównanie z ul. Szewską w Krakowie, którą co weekend starające się
coś komuś udowodnić jełopy zamieniają w pole bitwy.
Odpowiedź na zagadkę mitologiczną - Brat Agamemnona, mąż Heleny trojańskiej.
OdpowiedzUsuńMama i Jasiu.
Pozdrawiamy! :-)