czwartek, 29 marca 2012

Ratuj się kto może!

Pai, 20-23.03.2012

Wybierając się na długi czas do Azji, sporo czytaliśmy na temat bezpieczeństwa w regionie i ewentualnych zagrożeń, z którymi powinniśmy się liczyć. Pośród, jakże typowego dla internetu, szumu informacyjnego nie udało nam się niestety znaleźć jednoznacznych odpowiedzi na nurtujące nas pytania. O tym, jak tu jest naprawdę, zmuszeni byliśmy więc przekonać się na własnej skórze.

W trakcie ponad czterech miesięcy spędzonych dotychczas na półwyspie Indochińskim i w Tajlandii nie mamy wątpliwości, że czujemy się tu znacznie bezpieczniej, niż u siebie, w Polsce. Chcąc jednak pozostać obiektywnymi, nie wolno nam przemilczeć zagrożeń, niemal na każdym kroku czyhających na nieuważnych farangów.

Strzeżcie się! Nikt nie zna bowiem dnia ani godziny, kiedy może paść ofiarą żądnych krwi piratów z Karaibów, nie znających litości papuaskich łowców głów, przybywających z najmroczniejszych czeluści kosmosu wysłanników sił ciemności oraz krów tak wściekłych, jak to tylko możliwe.


środa, 28 marca 2012

Wolnoć Tomku w swoim domku

Chiang Mai, 11-19.03.2012

Właściciel guesthouse'u, u którego zatrzymaliśmy się będąc w Chiang Mai to fajny gość. Pomocny, uśmiechnięty, a jak trzeba to nawet życzliwy. Tak jak my lubi też ciszę, spokój i żeby nikt mu po nocach nie zakłócał błogiego snu najdrobniejszym nawet hałasem. Tylko czemu, ja się pytam, na miejsce realizacji tego wybrał samo centrum dwukrotnie większej od Krakowa stolicy północnej Tajlandii, a na życie postanowił zarabiać prowadząc hotelik, miejsce z natury przecież głośne? Mimo szczerych prób zrozumienia, wciąż nie jest to dla nas do końca jasne i nigdy pewnie się nie dowiemy, co było motorem takiej decyzji. A zastanawialiśmy się nad tym wielokrotnie, szczególnie gdy wracając wieczorami do siebie, przychodziło nam przedzierać się przez prawdziwe zasieki z informacji, przypominających nam o bezwzględnej konieczności zachowania ciszy.


W związku z powyższym, żeby nie drażnić lwa, z realizacją chodzącego mi po głowie już od pewnego czasu planu, musiałem się wstrzymać aż do ostatniego spędzonego w mieście dnia. Odczekałem więc swoje, zapoznałem się z ofertą wszystkich okolicznych sklepów i po wielu związanych z wyborem dylematach, spośród setek innych wybrałem właśnie to konkretne ukulele.

A teraz graj, piękny Cyganie!

Koncert życzeń

Okolice Chiang Mai, 14-16.03.2012

Eh... Chiang Mai. Tylu atrakcji w jednym miejscu już dawno nie widzieliśmy, a że każda jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, to poczuć się można trochę, jak dziecko w sklepie z zabawkami albo dorosły facet w Praktikerze. Istny koncert życzeń. Pośród niezliczonej ilości wszelkiego rodzaju parków linowych, hodowli tygrysów, węży czy krokodyli, kursów gotowania albo masażu, odbywających się niemal codziennie turniejów boksu tajskiego, różnego rodzaju trekkingów, raftingów i tym podobnych, dosłownie każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. My bardzo szybko daliśmy się skusić na trzydniową wyprawę w rejon położonych na północ od miasta gór.


Przedstawiona nam w formie pojedynczej kartki A4 rozpiska pękała wręcz w szwach od informacji na temat tego co, gdzie i kiedy. Plan był napięty, a my zdeterminowani na tyle, że mimo koszmarnego upału, braku śladowego nawet zachmurzenia, przez ponad dwa dni szliśmy dzielnie przed siebie, odhaczając kolejne punkty. Tak się szczęśliwie złożyło, że ich atrakcyjność stopniowo rosła, więc i apetyty z dnia na dzień były coraz większe. Wszystko zaczęło się od wywiezienia nas głęboko w las, skąd po kilku godzinach morderczego spaceru dotarliśmy do obozu słoni, gdzie razem z resztą ekipy zatrzymaliśmy się na noc.


Jazda na słoniach, jak to jazda na słoniach - niby fajna sprawa, ale szybko nam zbrzydła i zaczęło nam być ich strasznie szkoda. Nie mamy się przecież co łudzić, że te majestatyczne zwierzęta zmuszone zostały do wyrzeczenia się swoich naturalnych instynktów i nauczone robić sztuczki ku uciesze gawiedzi, nie inaczej niż za pomocą paskudnej tresury. Ale że słonie w ciemię nie bite, to nawet niewielką nadarzającą się ku temu okazję są w stanie wykorzystać na, symboliczne chociaż, wyrównanie rachunków z homo sapiens. W związku z tym, gdy tylko przyszedł czas porannej kąpieli w rzece, wymownie pokazały zarówno swoim opiekunom, jak i niczego nieświadomym gościom, co o nich myślą. My wyczuliśmy pismo nosem i obserwowaliśmy wszystko z bezpiecznej odległości, podczas gdy pozostali beztrosko pluskali się razem ze słoniami, pozostając w polu rażenia.


Nikt nie poczuł się jednak urażony i niebawem po całej akcji w pełnej obsadzie ruszyliśmy dalej. Kolejnym punktem na liście był wodospad, który na pierwszy rzut oka niczym przesadnie nie imponował. Góra z sześć metrów wysokości, cienki jak palec, ale czego się spodziewać w suchym sezonie, kiedy większość strumieni w ogóle zniknęła. Jednym słowem, bida. Gdy jednak okazało się, że nie dotarliśmy tam, żeby się nim zachwycać, tylko po to, żeby z niego zjeżdżać, humory od razu wróciły i cała ekipa, z wyjątkiem jednej wystraszonej Kanadyjki, solidarnie zwariowała na punkcie tej efektownej rozrywki.

 
Towarzystwo, odprężone do granic możliwości wodnymi zabawami, musiało się niestety podzielić i w dalszą drogę ruszyliśmy w ledwo sześcioosobowym, nie licząc przewodnika, składzie. Pozostali wybrali wariant dwudniowy, co zgodnie z założeniami oszczędziło im włażenia w najgorszym skwarze na całkiem sporą górę, ale pozbawiło ich też najefektowniejszego etapu całej wycieczki, czyli pobytu w leżącej na samym szczycie wiosce plemienia Lahu. Nooo, i to było coś! Od pierwszego spędzonego tam momentu nie dało się nie zauważyć, że żyjący tam ludzie stanowią odrębną wobec Tajów społeczność, a tym co ich łączy jest jedynie przynależność państwowa. Dość powiedzieć, że język tajski znany jest tam jedynie kilku osobom, a reszcie do szczęście potrzebny jest co najwyżej średnio. Pełna autonomia.


Lahu do białych już przywykli, stosunkowo często docierają tu bowiem niewielkie grupy turystów z zagranicy. Godne podziwu jest jednak to, że na widok obcokrajowców zamiast, jak postąpiłoby wielu, przebierać się prędko w kolorowe stroje i odstawiać jakiś niepoważny teatrzyk, Lahu zachowują przyjemny, naturalny dystans. Gdy więc już się tam trafi, można mieć pewność, że na wyciągnięcie ręki będzie się mieć naprawdę przyzwoitą dawkę pozbawionej retuszu egzotyki. Będąc zupełnie niezaczepianym, można przejść się po wsi i poprzyglądać się, jakże odmiennemu od naszego, życiu odciętej od reszty świata społeczności. Kobiety godzinami siedzące bez słowa pod jednym i tym samym drzewem, z namaszczeniem palące jakiś ewidentnie rozluźniający specyfik, dzieciaki ganiające się po podwórkach razem z psami i prosiakami albo mężczyzn wybierających się z procą i garścią kamieni polować na wiewiórki. Z chłonięciem tego wszystkiego trzeba się jednak sprężać, bo nie dość, że kiedy tylko słońce zniknie za horyzontem, nad okolicą na pół doby zapanują egipskie ciemności, to jeszcze ani się człowiek obejrzy, a krzewiciele postępu doprowadzą tu drogę i prąd, a całą tutejszą egzotykę i folklor bezpowrotnie szlag trafi.

piątek, 23 marca 2012

Kup pan cegłę

Chiang Mai, 11.03.2012

Zaraz po przyjeździe do Chiang Mai Haneczka wyczytała w przewodniku, że jednym z obowiązkowych punktów programu w przypadku pobytu w mieście jest wizyta na niedzielnym nocnym targu, na tak zwanej Walking Street. Wbrew nazwie, nie jest to tylko jedna ulica, a całe ich kłębowisko, tworzące centralną część starego miasta, której ruchliwe na codzień arterie raz w tygodniu zostają zamknięte dla zmotoryzowanych i zmieniają się w wielkie targowisko.


Fanem targów jestem średnim i, w przeciwieństwie do Haneczki, darzę je uczuciem co najwyżej platonicznym. Większość azjatyckich targowisk (nie wliczając chyba tylko warzywno-owocowych oraz mięsnych) sprawiała na nas do tej pory wrażenie, jakby wszyscy tam handlujący zaopatrywali się bez wyjątku w tej samej hurtowni tandetnych t-shirtów z obscenicznymi hasełkami, pstrokatych ciuchów dla spóźnionych o kilka dekad pseudohipisów, całej gamy podróbek typu abidas czy mike i innego badziewia. Sprzedający z Chiang Mai, jak się okazuje, nie znają chyba adresu wspomnianej hurtowni, przez co zmuszeni zostali do znacznej dywersyfikacji dostawców, a co za tym idzie naprawdę nie sposób dopatrzyć się tu kilku oferujących podobne artykuły stoisk. Z resztą, co warto podkreślić, wiele dostępnych tam towarów to niezwykle oryginalne, ręcznie robione produkty, a współczynnik taniej cepelii na kilometr kwadratowy jest naprawdę znikomy. Co nie mniej ważne, wszystko na dodatek zaprezentowane jest w niezwykle estetyczny, nieco pedantyczny sposób.



Na Walking Street jest cholernie ciasno, a to nie tylko przez dzikie tłumy kupująco-zwiedzających, ale także za sprawą całej masy umilających im czas muzyków. Jest ich całe mrowie, od profesjonalistów grających klasykę czy jazzowe standardy, poprzez tradycyjnych ludowych muzykantów, na klasycznych jajcarzach kończąc*. Każdy ma coś ciekawego do zaprezentowania i nie ma co mówić... miło się łazi. Ani się człowiek obejrzy, a na spacerze pomiędzy straganami mijają całe godziny. Można by tam paść z głodu, ale tu na ratunek przychodzą znajdujące się co krok stoiska z przekąskami i słodyczami, które oprócz swoich zasadniczych walorów, urodą w żadnym stopniu nie ustępują całej reszcie, potwierdzając tym samym powszechnie znaną prawdę, że je się przecież również oczami. Z resztą... wystarczy spojrzeć.


__________
* Chłopak na filmie miał zarówno kostium, jak i trąbkę oraz saksofon niemal w całości wykonane z plastikowych butelek. Mimo wydawać by się mogło mało profesjonalnego instrumentarium, z tego co pamiętam, przed rozpoczęciem gry musiał je, o dziwo, nastroić.

Same same but different

Chiang Khong (Tajlandia), Chiang Rai, 10-11.03.2012

Podróżując w regionie cztery miesiące zdążyliśmy już przywyknąć do tutejszych realiów, więc potrzeba nam było jakiegoś naprawdę zaskakującego zwrotu, żeby chociaż na chwilę poważniej nas zatkało. Pierwszy od dawien dawna poważny szok przeżyliśmy opuszczając Laos i lądując na prawym brzegu Mekongu, w tajlandzkiej miejscowości Chiang Khong. 


Zatkało nas, i przytrzymało tak dzień czy dwa, chwilę po opuszczeniu niewielkiej łupiny, którą przerzuceni zostaliśmy przez Mekong, pomiędzy stanowiskami laotańskich i tajlandzkich celników. Ci pierwsi, jak na Laotańczyków przystało, w zamian za podstemplowanie paszportów kazali nam wyskakiwać z kasy*, drudzy natomiast życząc miłego pobytu w Tajlandii wbili stemple gdzie trzeba, zawartością naszego portfela nie interesując się jednocześnie wcale. Miła odmiana.

Podobnie rzecz ma się z resztą Tajów, którzy od początku sprawiają wrażenie niezwykle miłych ludzi. Uśmiechają się do nas i siebie nawzajem, a żadne dzień dobry, dziękuje czy do widzenia nie pozostaje bez odpowiedzi. To też miła odmiana, bo przez ostatni miesiąc względną uprzejmość obserwowaliśmy zwykle jedynie do momentu zapłacenia rachunku. Potem kończyła się już kurtuazja. Natomiast ci, z którymi nie łączyły nas żadne biznesy, traktowali nas jak powietrze.


Następna kwestia to ceny. Są wszędzie, w sklepach, na dworcach, w tuk-tukach, nawet u bab na straganach. No po prostu rewelacja! Skutek jest taki, że chcąc cokolwiek kupić nie trzeba się już nastawiać na ostre przepychanki, bo ma się stuprocentową pewność, że sprzedawca nie zwariuje na widok Europejczyków i nie zapragnie wyciągnąć od nas czegoś ekstra. Cena jest jedna i obowiązuje wszystkich, jak leci. Wy tam w tej Polsce pewnie przyzwyczajeni do takich luksusów, ale my trochę się zdążyliśmy odzwyczaić, więc zachwytom nie ma końca.

Kolejna sprawa - autobusy. Nie dość, że jak już wspomniałem, koszt przejazdu nie zależy od humoru kierowcy, to jeszcze odjeżdżają punktualnie, na miejscu są na czas, a do tego od wewnątrz nie przypominają, jak w Laosie, kurników.


Ciekawe, skąd aż taka rozbieżność. Stumetrowej szerokości rzeka oddziela na pozór podobne, a jednak tak diametralnie różniące się w podstawowych kwestiach światy. Już po kilku, mimo że dosyć powierzchownych, spostrzeżeniach związanych z pierwszymi dniami pobytu w Tajlandii wiele wskazuje na to, że po kraju podróżować się nam będzie szybko, łatwo i przyjemnie, a na straży takiego stanu rzeczy stać będzie król Bhumibol Adulyadej, spoglądający na nas z ustawionych co krok ołtarzyków ku jego czci czy sławiących jego imię billboardów.

__________
* Co oczywiście było złodziejstwem czystej maści, ale kłóć się tu człowieku z mundurowym na granicy.

Same same but different (taki sam, a jednak inny) - bardzo popularne w Azji zdanie, które zależnie od kontekstu znaczyć może w zasadzie wszystko, jednak zazwyczaj używane jest do podkreślenia, bądź też zbagatelizowania różnic pomiędzy opisywanymi rzeczami, osobami lub pojęciami.

wtorek, 20 marca 2012

Laotańskie osobliwości, część 3

Laos, 12.02-10.03.2012

7.     Muzyka z windy

Zanim przyjechaliśmy do Laosu, kraju nie kojarzyliśmy kompletnie z żadnymi dźwiękami czy melodiami. Zastanawialiśmy się nawet jak to się stało, że tamtejsza muzyka nie otarła się nawet o możliwość bycia poznaną przez świat. Czy komukolwiek, poza mieszkańcami kraju nad Mekongiem w ogóle z czymś się kojarzy? Teraz, po wielu godzinach spędzonych w laotańskich autobusach (obowiązkowo wyposażonych w zestaw dvd), wiemy już dlaczego tak jest.

Ano dlatego, że jest po prostu paskudna, jak noc listopadowa. To, co wielokrotnie dane nam było słyszeć, za każdym razem było do bólu płaskie i sprawiało wrażenie, jakby w całości zagrane było na jednym keyboardzie. Wszystko - plastikowa perkusja, szczątkowy bas, linia, za przeproszeniem, melodyjna i, pożal się Boże, wokal. Powiedziałbym, że brzmi to, jak muzyka z windy, ale tylko pod warunkiem, że byłaby w niej zastosowana, jako element kampanii promującej chodzenie po schodach.


8.     W zdrowym ciele zdrowy duch

Strasznie fajną sprawą jest, towarzyszący nam zarówno w Kambodży, jak i w Laosie, widok ćwiczących na świeżym powietrzu ludzi, którzy z zapałem korzystają z wszelkich dostępnych środków, żeby zażyć trochę ruchu. Ustawiają się w kolejkach do stojących w parkach i na bulwarach przyrządów (dokładnie takich, jakie rdzewieją u nas w parku Jordana) i robią z nich dobry użytek. Grają w badmintona, pétanque albo spontanicznie tworzą grupy tańczących lub uprawiających fitness. Nierzadko zdarza się nawet, że zajęcia tego typu prowadzi pobierająca symboliczne opłaty profesjonalna instruktorka.


9.     Do dna!

Przyjeżdżając do Azji liczyliśmy się z tym, że raz na jakiś czas żołądki wywrócą nam się na lewą stronę na widok któregoś z tutejszych kulinarnych specjałów. W Hanoi o mało co się nie przekręciliśmy, gdy przez nieuwagę trasa jednego z naszych spacerów zaprowadziła nas w okolicę słynącą z restauracji serwujących... psy z rożna. Uciekliśmy jak poparzeni, nabywając tym samym pewną odporność na przyszłe tego typu przypadki. W końcu, czy może być coś równie odrażającego? A jednak może. Tutejsze nalewki.

niedziela, 18 marca 2012

Laotańskie osobliwości, część 2

Laos, 12.02-10.03.2012

4.     Disco ponad wszystko

W zależności od kultury i religii danej społeczności, różni się też jej podejście do tematu śmierci. U nas, na przykład, jest to kwestia ostateczna, do której nie należy odnosić się inaczej niż z pełną powagi nabożnością. Hindusi z kolei widzą w niej koniec pewnego etapu, dla pocieszenia będący jednocześnie początkiem następnego, więc im już tak smutno nie jest. Z buddystami kwestia ta wygląda z grubsza podobnie, a ich podejście do tematu objawia się między innymi w dość niekonwencjonalnym, z naszego punktu widzenia, wyglądzie tamtejszych cmentarzy.

Abstrahując od faktu, że niemal równie często, co na specjalnie wydzielonym do tego terenie, groby znajdują się np. w przydomowych ogródkach, dziwi przede wszystkim sam wygląd niektórych nagrobków. Pośród klasycznych, kształtem przypominających buddyjskie stupy, pomników znajdują się bowiem i takie, które w związku z błyszczącymi zdobieniami, przy odrobinie nieuwagi, z powodzeniem mogłyby być wzięte za kule dyskotekowe.


5.     Na błysk

O tym, jak bierze się prysznic przy studni wspomniałem już przy okazji khmerskiego wesela, w którym mieliśmy przyjemność brać udział. W dużej części Laosu bieżąca woda również jest jeszcze melodią przyszłości, więc także i tu poranną oraz wieczorną toaletę uskutecznia się w warunkach daleko bardziej naturalnych, niż wykafelkowana łazienka. Tak się złożyło, że cały spędzony w kraju czas konsekwentnie przebywaliśmy w położonych nad rzeką miejscowościach. Mieliśmy w związku z tym multum okazji by zauważyć, że w kwestii higieny wielu Laotańczykom do szczęścia nie jest potrzebna nawet szczątkowa infrastruktura w postaci studni i bez kręcenia nosem wciąż korzystają wyłącznie z tego, co natura dała.


6.     Zdrowie na budowie

Jeśli tak by się przypadkiem złożyło, że lekturą niniejszego bloga czas umila sobie ktoś na codzień parający się nadzorem budowlanym, to w ciemno można zakładać, że po zobaczeniu poniższego zdjęcia nie zmruży oka przez kilka najbliższych nocy.

sobota, 17 marca 2012

Laotańskie osobliwości, część 1

Laos, 12.02-10.03.2011

1.     Dżepetto

O gustach się nie dyskutuje, ale to, czym mieszkańcy Indochin ozdabiają zarówno swoje domy, jak i hotele czy restauracje z gustem nie ma wiele wspólnego, nic więc nie stoi na przeszkodzie, żeby odrobinę sobie z tych ozdób poszydzić. Generalnie cały wic polega na tym, żeby upolować przy ścince drzew jak największy korzeń, a później zlecić wyrzeźbienie w nim smoka, węża czy innego świstaka (albo lepiej kilku) i ustawić go tak, żeby łatwiej było się o niego potknąć, niż go nie zauważyć. Potem pozostaje już tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu i obserwować, jak rodzina i znajomi równo puchną z zazdrości, a zwabiona subtelnym wdziękiem rzeźby klientela zaczyna do nas walić drzwiami i oknami.


2.     Mastermind

Jeśli prowadzi się restaurację, to oprócz konieczności gotowania, trzeba liczyć się także z tym, że składane zamówienia trzeba będzie zapamiętać i raz na jakiś czas coś tam jeszcze na koniec przekalkulować. Wystarczy, że klient do obiadu zażyczy sobie napój i już zaczyna się matematyka. Pal licho, jeśli na tym się skończy, ale co zrobić, jeśli przy stoliku siedzi więcej osób, a stolików takich mamy u siebie kilka? Kartka papieru i ołówek mogłyby znacznie ułatwić odnalezienie się w tego typu sytuacji, ale jak się okazuje, nie w Laosie. Tutaj cała branża restauracyjna solidarnie odrzuca tego typu metody, podchodząc do tematu bardziej tradycyjnie. Umysł ludzki to przecież narzędzie niemal doskonałe, więc czemuby nie robić z niego codziennego użytku? Założenie to jest całkowicie zrozumiałe, mimo to przy wprowadzaniu go w czyn coś jednak nie gra.

W efekcie nie raz i nie dwa zdarzyło nam się dostać totalnie nie to, co zamówiliśmy albo czekać Bóg wie ile na danie, bo kelnerka, gdy tylko straciła nas z oczu, nie była w stanie pokojarzyć, o czym to ona przed chwilą z nami rozmawiała. Jeszcze zabawniej jest przy ustalaniu rachunku, bowiem jego ostateczną wartość bardzo często ustala się poprzez dokładną inspekcję naczyń, które pozostały na stole po posiłku. Czasem dla ułatwienia dochodzenia warto zatem zostawić na talerzu subtelną wskazówkę w postaci kęsa czy dwóch, a na dnie szklanki chociażby cienką warstewkę napoju.


3.     Kip the change

Pozostając w temacie, to kolejnym laotańskim fenomenem związanym z kupnem czegokolwiek jest to, że w czterech przypadkach na pięć sprzedawca nie będzie miał wydać reszty. I nie dotyczy to wyłącznie sytuacji, gdy przestraszy się go jakimś astronomicznym, świeżo wyplutym przez bankomat nominałem. Nie, wystarczy kupić wodę za 2,000 kipów i wręczyć mu na przykład 20,000, żeby w proces wydawania reszty zaangażowane było zaraz pół rodziny, a jeśli i to nie wystarczy, także pobliscy sklepikarze.

Wielokrotnie zastanawialiśmy się z Haneczką, co oni właściwie robią z tymi drobniakami, skoro mimo, że interes się kręci, oni ciągle cierpią na ich niedobór. Pewności nie mamy, ale jedną z mocniejszych teorii dostarczyła nam wypatrzona w Luang Prabang dekoracja jednego z tamtejszych straganów.

L(a)os compañeros

Luang Prabang, Pra Beng, Huay Xai, 08-10.03.2012

Laos postanowiliśmy opuścić łamiąc nieco dotychczasowe przyzwyczajenia. Zamiast, jak dotąd, gnieść się w zatłoczonym autobusie postanowiliśmy, nie szczędząc grosza, dla odmiany pognieść się trochę na łodzi. Ósmego z samego rana zabrała nas ona z przystani w Luang Prabang i, zatrzymując się w międzyczasie w Pra Beng, w ciągu dwóch dni przewiozła do przygranicznego Huay Xai.


Płynąc po Mekongu mieliśmy okazję napatrzeć się do woli na codzienne życie, toczące się na obu, jałowych w porze suchej, brzegach rzeki. Jednak po kilku godzinach gapienia się za burtę znudziło nam się to trochę i zebrało na wspominki oraz podsumowanie spędzonego w Laosie miesiąca. Obiektywnie rzecz ujmując kraj nie dostarczył nam tylu wspaniałych chwil, co nadspodziewanie atrakcyjny Wietnam czy, absolutny numer 1 na naszej liście, Kambodża. Jest jednak coś, w czym całą konkurencję rozłożył na łopatki i niezależnie od całej reszty, to właśnie Laos wspominać będziemy jako miejsce, w którym totalnie wyżyliśmy się towarzysko. W Wietnamie była w tej kwestii posucha, w Kambodży coś drgnęło, w Laosie natomiast poszło już z kopyta. Nie było bodaj jednego dnia, kiedy pozostawieni bylibyśmy samym sobie. Wiadomo, kiedy tak, jak my, przez trzy miesiące spędza się ze sobą 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, raz na jakiś czas każdemu potrzebna jest taka odmiana. Laos w samą porę przyszedł nam więc z odsieczą.



Z góry narzucona nam przez okoliczności trasa przejazdu przez Laos sprawiła, że wszystkich ludzi, którzy razem z nami przekraczali granicę i, tak jak my, dostali miesięczną wizę spotykalimy przez następne cztery tygodnie niemal na każdym kroku. Generalnie, mogło to trochę irytować, ale nie ma tego złego, bo w tym tłumie można było doszukać się również i takich, których towarzystwo cieszy, a rozmowy nie nużą nawet po dłuższym czasie. My najcieplej wspominać będziemy Krakusów - Kaśkę i Michała, z którymi spędzaliśmy czas na Don Khon i w Tadlo, Anię z Wientianu i jej przyjaciółkę Lokę, Gośkę i jej włoskiego chłopaka Mattię, poznanych w kolejce po tajskie wizy oraz Michaela, Haralda i Nuan, wspomnianych w poprzednim wpisie. Ostatnia dwójka jest pod tym względem rekordowa, ponieważ nie dość, że spędziliśmy wspólnie pięć dni w Luang Prabang, a potem kolejne dwa podczas rejsu do granicy, to nasze drogi skrzyżowały się jeszcze później w Chiang Mai, w Tajlandii.


Wszystkich, jak leci, serdecznie pozdrawiamy!