poniedziałek, 6 lutego 2012

Somnaan lao

Phnom Penh, 21-26.01.2012

Niewiele wiemy o Kambodży. Zanim zabrałem się kilka lat temu za jeżdżenie po świecie, również dla mnie była całkowicie anonimowym krajem. Potem usłyszałem coś o przeżywającym właśnie drugą młodość, odkrywanym ponownie dla świata dwunastowiecznym kompleksie świątyń, który w latach swojej świetności był stolicą prężnie rozwijającego się Imperium i domem dla ponad miliona Khmerów. Czasy się zmieniły, zmieniła się też funkcja. Obecnie wyrwany z rąk dżungli Angkor stanowi główny magnes dla rzesz ludzi podróżujących po Kambodży i wspierających zostawianymi tu dolarami odbudowę kraju i jego powrót do normalności po nawałnicy jaka przez niego przeszła podczas wojny domowej ponad 30 lat temu.

Tyle. Cała wiedza.

Niewiele wniosły też, głównie internetowe, źródła pisane, które na pytania o Kambodżę odpowiadały w większości w telegraficznym skrócie. Kambodża. Angkor i czerwoni khmerzy*. Stolica – Phnom Penh, waluta – riel. Uważać na miny, żebraków i złodziei. Kropka. Mało zachęcające, prawda? Nie dziwią w związku z tym pewne obawy, jakie towarzyszyły nam, gdy opuszczaliśmy oswojony już na własny użytek Wietnam na rzecz ponurych realiów jego zachodniego sąsiada.


Pierwsze kroki w nowym otoczeniu stawialiśmy w sennym Kampocie i na plaży w Sihanoukville w warunkach dosyć szklarniowych, więc pierwszą poważną konfrontacją z kambodżańską rzeczywistością miała być dopiero wizyta w stolicy. Muszę przyznać, że niewiele dobrego oczekiwaliśmy po Phnom Penh i jechaliśmy tam raczej z braku innej opcji dotarcia na północ kraju, niż z własnej nieprzymuszonej woli. Po nie tak dawnej ewakuacji z Sajgonu nie bardzo marzył nam się pobyt w kolejnym dużym mieście. Tym bardziej w takim, do którego głównych „atrakcji” mają według przewodników należeć liczne rozsiane po całym mieście placówki, w których swoje chore wizje wprowadzał w życie niejaki pol pot** i jego ponura ekipa. Czytając o nich, a także o powszechnej biedzie i związanych z nią żebractwie i złodziejstwie, tworzył nam się w głowach wizerunek Phnom Penh jako przygnębiającego miasta-mauzoleum, gdzie wszystko naokoło przypomina o bolesnej przeszłości, teraźniejszość pogrążona jest w chaosie, a przyszłość będzie zapewne stanowić ich wypadkową.


Omijając jednak szerokim łukiem wspomniane powyżej „atrakcje” i stereotypowe wyobrażenia, nieoczekiwanie udało nam się dostrzec zupełnie inne oblicze miasta. Phnom Penh, określane niegdyś jako „Perła Azji”, szybko się zmienia i budzi z powrotem do życia, przez co w najmniejszym stopniu nie pasuje do naszych wcześniejszych wyobrażeń. Zacznijmy od tego, że jest niesamowicie wprost czarujące i bardzo przyjazne dla przyjezdnych. Świetnie zorganizowane, niezwykle jak na azjatyckie realia zadbane, pełne zieleni i przepięknych świątyń, nie może się po prostu nie podobać. Nam przypadło do gustu do tego stopnia, że zabawiliśmy tam sześć dni.


W tym czasie mieliśmy na bieżąco możliwość poznawania Khmerów i wyrobienia sobie na ich temat opinii. Po pierwsze są szalenie sympatyczni, ale co najważniejsze, sprawiają wrażenie bardzo otwartych na świat, o czym świadczy niejednokrotnie imponująca wiedza na temat Polski, która tak na marginesie uważana jest tutaj za przyjaciela. Ciekawość świata cechuje ludzi inteligentnych, co wyraźnie widać na przykładzie podejścia Khmerów do swoich codziennych obowiązków. Niezależnie czy sprzątają ulice, pracują na recepcji w hotelu czy też prowadzą restaurację, w ich pracy da się często zauważyć inicjatywę, co szczególnie rzuciło nam się w oczy w kontekście wszechobecnego w Wietnamie braku zorganizowania. Czasy nie są łatwe, więc szansę na poprawę swojej sytuacji upatrują w solidności i lepszej organizacji. Najlepszym tego przykładem są - uwaga! - żebracy, którymi tak nas wcześniej straszono. O dziwo, ostatnimi laty spora ich część skutecznie zdołała się przebranżowić. Zamiast w dalszym ciągu prosić o jałmużnę, wzięli sprawy w swoje ręce i handlują teraz na ulicach przedrukami książek albo napojami chłodzącymi. Spory krok do przodu, prawda?


Podobnie sprawa ma się w kwestiach biznesowych. Tutaj się po prostu dzieje. Co krok widać bowiem, jak niska, kilkupiętrowa zabudowa miasta zaburzona zostaje przez powstające właśnie strzeliste biurowce czy wielkie centra handlowe. Ucierpi na tym co prawda egzotyka miasta, ale nie będzie to wcale wysoka cena, mając na uwadze wiążące się z nimi nowe miejsca pracy i poprawę szeroko pojętej infrastruktury, która z kolei w niedalekiej przyszłości zaowocuje na pewno rozwojem kolejnych segmentów gospodarki.

Zarówno do wizyty w Phnom Penh, jak i w całej Kambodży podejść można na kilka różnych sposobów. Można pójść bezrefleksyjnie za wskazówkami przewodników i ustawić się w kolejce odwiedzających takie miejsca, jak chociażby Muzeum Tuol Sleng czy Pola Śmierci. Czy jednak zamiast przyglądać się świadectwom ponurej przeszłości, nie lepiej skierować wzrok w stronę budowanego w tej właśnie chwili i na naszych oczach lepszego jutra. Tak nam się wydaje. Z całego serca trzymamy za Khmerów kciuki i mocno wierzymy, że im się uda. Somnaan lao. Powodzenia!

__________
*Bardziej z małej już się nie da napisać.

** J.w.

2 komentarze:

  1. Super ciekawy fragment! Na prawdę Khmerowie wiedzą cos na temat Polski? To niesamowite...niby tak odległy kraj a ludzie tacy otwarci..napiszcie cos więcej o kontaktach z miejscowymi :)

    OdpowiedzUsuń