Siem Reap,
29.01-8.02.2012
Już ponad trzy miesiące temu doskonale wiedzieliśmy,
że jedziemy do Angkoru. Kiedy wreszcie wyjechaliśmy w podróż, nie mieliśmy
pojęcia gdzie i co będziemy robili za tydzień czy dwa, wiedzieliśmy natomiast, że
każdy mijający dzień nieuchronnie przybliża nas do odwiedzenia Siem Reap i podziwiania będących jednym
z siedmiu cudów świata pobliskich świątyni. Inna opcja po prostu nie wchodziła w grę,
więc spotykając na trasie innych podróżujących zawsze chętnie słuchaliśmy na
temat wrażeń z ich pobytu, jeśli przypadkiem składało się, że mieli taki na
koncie. Zdania, tak jak w większości spraw, były podzielone. W tym
wypadku opinie były tylko dwie i do tego skrajne. Albo byli zachwyceni, albo wręcz
przeciwnie, bo swoje jedno- lub trzydniowe zwiedzanie starali się wykorzystać
do tego stopnia intensywnie, że do końca życia kojarzyć je będą głównie z zakwasami
i ogólnym wycieńczeniem*.
Już samo hasło, „Angkor”, pobudza
wyobraźnię do tego stopnia, że wystarczy jej impuls w postaci kilku dobrych
zdjęć, żeby na ich podstawie w głowie zrodziła się wizja, której rzeczywistość
będzie musiała potem sprostać. Poprzeczka ustawiona jest bardzo wysoko, a
wszystko co znajdzie się choć trochę pod kreską automatycznie sklasyfikowane
zostanie jako niespełnione oczekiwania. Nie inaczej sytuacja miała się z nami,
więc podobne obawy również i nam krążyły po głowach, jednak gdy przyszło co do
czego nie mogliśmy wyjść z podziwu.
Na pierwszy ogień poszedł Angkor Wat,
którego wieże widnieją na kambodżańskiej fladze, a on sam oficjalnie uznawany
jest za największą na Ziemi budowlę sakralną. Tak imponujące referencje czynią
go jednak zatłoczonym do tego stopnia, że niezależnie od pory dnia zrobienie
tam jednego porządnego zdjęcia bez obcego ciała w kadrze graniczy z
niemożliwością. Zmęczeni takim obrotem spraw nie spędziliśmy tam przesadnie
dużo czasu i w poszukiwaniu szczątkowej choć kameralności udaliśmy się w dalszą
drogę. Świadomi tego, że zwiedzając po kolei, zgonie z proponowanym rozkładem sytuacja
może nie ulec zmianie, do tematu musieliśmy podejść nieco bardziej kreatywnie.
Na szczęście, mając po swojej stronie niesamowity atut w postaci Przegrzebka,
mogliśmy z łatwością na bieżąco dostosowywać naszą trasę tak, by nieprzeciętną
urodę pozostałych świątyń móc kontemplować we względnej ciszy i spokoju.
A było co oglądać, bo na terenie
zajmującego około 400 kilometrów kwadratowych kompleksu** znajduje się niewyobrażalna
liczba ponad tysiąca świątyń. Ze względu jednak na przeprowadzane właśnie
konserwacje lub fakt, że z niektórych nie pozostał już nawet kamień na
kamieniu, dla odwiedzających dostępna jest tylko część z nich. Ułatwia to
wprawdzie nawigację, nie oznacza natomiast wcale, że wybór tym samym staje się
prosty. Wykosztowawszy się jednak na trzykrotne wejściówki mieliśmy do
dyspozycji wystarczająco dużo czasu, żeby nie musieć z niczego rezygnować. Resztę
pierwszego dnia postanowiliśmy więc w całości poświęcić na szybkie tournée po najistotniejszych punktach,
natomiast pozostałe dwa na powrót i
dokładniejsze zbadanie tych, które w naszym mniemaniu najbardziej sobie na to
zasłużyły.
Najbardziej w pamięć zapadły nam Bayon i
Ta Prohm. Znakiem rozpoznawczym pierwszej jest 216 około dwumetrowych
wyrzeźbionych w kamieniu twarzy, uśmiechających się tajemniczo ze wszystkich 54
wież tej niezwykłej świątyni. Są to wizerunki postaci buddyjskich lub hinduskich
bóstw***, w których rysach dopatrzyć się można podobieństwa do króla Jayavarmana
VII, który w przypływie szampańskiego nastroju ogłosił się bogiem i na długie
lata zaangażował tysiące poddanych w budowę swojej świątyni.
Ta Prohm natomiast znana jest przede wszystkim z tego, że dżungla
swego czasu zawłaszczyła ją sobie dokumentnie, porastając w zasadzie wszystko,
co było do porośnięcia. Monumentalne drzewa oprócz typowych miejsc rosną więc m.in.
na dachach, stalowym uściskiem swoich grubych, spływających po kamiennych konstrukcjach
korzeni obejmując całe budowle. Nie pytając o pozwolenie, korzystając z każdej
dostępnej szczeliny wdzierają się do wnętrza świątyni, na strzępy rozrywając tym
mozolnym procesem drzwi, okna, świetliki i kominy, nierozerwalnie wkomponowując
się w tutejszy krajobraz i tworząc niepowtarzalny charakter miejsca.
Żeby po eksploracji świątyń, doprowadzić
się z powrotem do stanu używalności kilkakrotnie wybraliśmy się z Haneczką na różnego
rodzaju masaże. Dwukrotnie był to „rybny masaż”, podczas którego siada się na
skraju wielkiego akwarium, w którym zanurzywszy się do kolan, oddaje się stopy
na żer pływającej w nim ławicy niewielkich rybek. Efekt przerósł nasze
najśmielsze oczekiwania, bo wystarczył kwadrans, by zmęczone życiem stopy były
z powrotem gładkie jak pupa niemowlaka. Oprócz tego zafundowaliśmy sobie też
godzinny masaż całego ciała oraz półgodzinny pleców, barków i głowy. Wspominam
o nich przede wszystkim, ze względu na bardzo luźne, nieformalne podejście
Khmerów do świadczonych przez siebie usług, które już wielokrotnie rzuciło nam
się już w oczy. Leżąc bowiem na materacu i poddając się relaksującemu zabiegowi,
co jakiś czas mój spokój zakłócała masażystka, która zanosząc się ze śmiechu, zaczynała
mnie z nienacka łaskotać.
Najlepszym jednak przykładem tego typu
podejścia był właściciel restauracji „Navy
Khmer”, który pewnego razu zrobił rzecz absolutnie nie mieszczącą się mi w
głowie****. Czekaliśmy już jakiś czas na zamówione dania, patrząc z zazdrością,
jak dymiące talerze z pysznym jedzeniem lądowały na wszystkich okolicznych stołach.
Nasze zdziwienie udzieliło się Sogudowi (wspomnianemu właścicielowi), który zaniepokojony
sytuacją przeprowadził błyskawiczne dochodzenie, które wykazało, że zamówiony
przeze mnie posiłek powędrował kilka minut temu na stolik obok. W prostych
żołnierskich słowach wyjaśnił delektującej się nim pani zaistniałą pomyłkę i
nie zważając na jej protesty, odebrał talerz, otarł brzegi chustką i nie widząc
w tym żadnej niestosowności, skonsumowane już częściowo danie postawił przede
mną, życząc smacznego.
__________
* Morderczy upał, mało cienia i dzikie
tłumy zwiedzających nie komponują się najlepiej z desperackimi próbami
wyciśnięcia do ostatniej kropli nieprzyzwoicie drogich wejściówek.
** Całe miasto natomiast według szacunków miało
powierzchnię jeszcze dwuipółkrotnie większą i zamieszkiwane było przez ponad milion
ludzi, co czyni je największym miastem epoki przedindustrialnej.
*** Wraz z upływem czasu oraz
towarzyszącymi temu zmianami na stanowisku panującego i sytuacji w regionie,
Imperium Khmerskie określając swoją religię państwową zgrabnie przeskakiwało z buddyzmu na hinduizm i odwrotnie. Nie pozostało to bez wpływu na architekturę
Angkoru, którego świątynie stanowią eklektyczną mieszankę stylów i motywów
charakterystycznych dla obydwu religii.
**** Tym bardziej, że pierwsze prawdziwe
podatki zostały mi odciągnięte od skromnej kelnerskiej pensji i tajniki fachu
nie są mi obce.
„Angkor
What?” to nazwa cieszącego się niezwykłą popularnością wśród przyjezdnych
baru w centrum Siem Reap.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz