poniedziałek, 13 lutego 2012

Angkor What?

Siem Reap, 29.01-8.02.2012

Już ponad trzy miesiące temu doskonale wiedzieliśmy, że jedziemy do Angkoru. Kiedy wreszcie wyjechaliśmy w podróż, nie mieliśmy pojęcia gdzie i co będziemy robili za tydzień czy dwa, wiedzieliśmy natomiast, że każdy mijający dzień nieuchronnie przybliża nas do odwiedzenia Siem Reap i podziwiania będących jednym z siedmiu cudów świata pobliskich świątyni. Inna opcja po prostu nie wchodziła w grę, więc spotykając na trasie innych podróżujących zawsze chętnie słuchaliśmy na temat wrażeń z ich pobytu, jeśli przypadkiem składało się, że mieli taki na koncie. Zdania, tak jak w większości spraw, były podzielone. W tym wypadku opinie były tylko dwie i do tego skrajne. Albo byli zachwyceni, albo wręcz przeciwnie, bo swoje jedno- lub trzydniowe zwiedzanie starali się wykorzystać do tego stopnia intensywnie, że do końca życia kojarzyć je będą głównie z zakwasami i ogólnym wycieńczeniem*.


Już samo hasło, „Angkor”, pobudza wyobraźnię do tego stopnia, że wystarczy jej impuls w postaci kilku dobrych zdjęć, żeby na ich podstawie w głowie zrodziła się wizja, której rzeczywistość będzie musiała potem sprostać. Poprzeczka ustawiona jest bardzo wysoko, a wszystko co znajdzie się choć trochę pod kreską automatycznie sklasyfikowane zostanie jako niespełnione oczekiwania. Nie inaczej sytuacja miała się z nami, więc podobne obawy również i nam krążyły po głowach, jednak gdy przyszło co do czego nie mogliśmy wyjść z podziwu.


Na pierwszy ogień poszedł Angkor Wat, którego wieże widnieją na kambodżańskiej fladze, a on sam oficjalnie uznawany jest za największą na Ziemi budowlę sakralną. Tak imponujące referencje czynią go jednak zatłoczonym do tego stopnia, że niezależnie od pory dnia zrobienie tam jednego porządnego zdjęcia bez obcego ciała w kadrze graniczy z niemożliwością. Zmęczeni takim obrotem spraw nie spędziliśmy tam przesadnie dużo czasu i w poszukiwaniu szczątkowej choć kameralności udaliśmy się w dalszą drogę. Świadomi tego, że zwiedzając po kolei, zgonie z proponowanym rozkładem sytuacja może nie ulec zmianie, do tematu musieliśmy podejść nieco bardziej kreatywnie. Na szczęście, mając po swojej stronie niesamowity atut w postaci Przegrzebka, mogliśmy z łatwością na bieżąco dostosowywać naszą trasę tak, by nieprzeciętną urodę pozostałych świątyń móc kontemplować we względnej ciszy i spokoju.


A było co oglądać, bo na terenie zajmującego około 400 kilometrów kwadratowych kompleksu** znajduje się niewyobrażalna liczba ponad tysiąca świątyń. Ze względu jednak na przeprowadzane właśnie konserwacje lub fakt, że z niektórych nie pozostał już nawet kamień na kamieniu, dla odwiedzających dostępna jest tylko część z nich. Ułatwia to wprawdzie nawigację, nie oznacza natomiast wcale, że wybór tym samym staje się prosty. Wykosztowawszy się jednak na trzykrotne wejściówki mieliśmy do dyspozycji wystarczająco dużo czasu, żeby nie musieć z niczego rezygnować. Resztę pierwszego dnia postanowiliśmy więc w całości poświęcić na szybkie tournée po najistotniejszych punktach, natomiast pozostałe dwa na powrót i dokładniejsze zbadanie tych, które w naszym mniemaniu najbardziej sobie na to zasłużyły.


Najbardziej w pamięć zapadły nam Bayon i Ta Prohm. Znakiem rozpoznawczym pierwszej jest 216 około dwumetrowych wyrzeźbionych w kamieniu twarzy, uśmiechających się tajemniczo ze wszystkich 54 wież tej niezwykłej świątyni. Są to wizerunki postaci buddyjskich lub hinduskich bóstw***, w których rysach dopatrzyć się można podobieństwa do króla Jayavarmana VII, który w przypływie szampańskiego nastroju ogłosił się bogiem i na długie lata zaangażował tysiące poddanych w budowę swojej świątyni.


Ta Prohm natomiast znana jest przede wszystkim z tego, że dżungla swego czasu zawłaszczyła ją sobie dokumentnie, porastając w zasadzie wszystko, co było do porośnięcia. Monumentalne drzewa oprócz typowych miejsc rosną więc m.in. na dachach, stalowym uściskiem swoich grubych, spływających po kamiennych konstrukcjach korzeni obejmując całe budowle. Nie pytając o pozwolenie, korzystając z każdej dostępnej szczeliny wdzierają się do wnętrza świątyni, na strzępy rozrywając tym mozolnym procesem drzwi, okna, świetliki i kominy, nierozerwalnie wkomponowując się w tutejszy krajobraz i tworząc niepowtarzalny charakter miejsca.


Żeby po eksploracji świątyń, doprowadzić się z powrotem do stanu używalności kilkakrotnie wybraliśmy się z Haneczką na różnego rodzaju masaże. Dwukrotnie był to „rybny masaż”, podczas którego siada się na skraju wielkiego akwarium, w którym zanurzywszy się do kolan, oddaje się stopy na żer pływającej w nim ławicy niewielkich rybek. Efekt przerósł nasze najśmielsze oczekiwania, bo wystarczył kwadrans, by zmęczone życiem stopy były z powrotem gładkie jak pupa niemowlaka. Oprócz tego zafundowaliśmy sobie też godzinny masaż całego ciała oraz półgodzinny pleców, barków i głowy. Wspominam o nich przede wszystkim, ze względu na bardzo luźne, nieformalne podejście Khmerów do świadczonych przez siebie usług, które już wielokrotnie rzuciło nam się już w oczy. Leżąc bowiem na materacu i poddając się relaksującemu zabiegowi, co jakiś czas mój spokój zakłócała masażystka, która zanosząc się ze śmiechu, zaczynała mnie z nienacka łaskotać.


Najlepszym jednak przykładem tego typu podejścia był właściciel restauracji „Navy Khmer”, który pewnego razu zrobił rzecz absolutnie nie mieszczącą się mi w głowie****. Czekaliśmy już jakiś czas na zamówione dania, patrząc z zazdrością, jak dymiące talerze z pysznym jedzeniem lądowały na wszystkich okolicznych stołach. Nasze zdziwienie udzieliło się Sogudowi (wspomnianemu właścicielowi), który zaniepokojony sytuacją przeprowadził błyskawiczne dochodzenie, które wykazało, że zamówiony przeze mnie posiłek powędrował kilka minut temu na stolik obok. W prostych żołnierskich słowach wyjaśnił delektującej się nim pani zaistniałą pomyłkę i nie zważając na jej protesty, odebrał talerz, otarł brzegi chustką i nie widząc w tym żadnej niestosowności, skonsumowane już częściowo danie postawił przede mną, życząc smacznego.

__________
* Morderczy upał, mało cienia i dzikie tłumy zwiedzających nie komponują się najlepiej z desperackimi próbami wyciśnięcia do ostatniej kropli nieprzyzwoicie drogich wejściówek.

** Całe miasto natomiast według szacunków miało powierzchnię jeszcze dwuipółkrotnie większą i zamieszkiwane było przez ponad milion ludzi, co czyni je największym miastem epoki przedindustrialnej.

*** Wraz z upływem czasu oraz towarzyszącymi temu zmianami na stanowisku panującego i sytuacji w regionie, Imperium Khmerskie określając swoją religię państwową zgrabnie przeskakiwało z buddyzmu na hinduizm i odwrotnie. Nie pozostało to bez wpływu na architekturę Angkoru, którego świątynie stanowią eklektyczną mieszankę stylów i motywów charakterystycznych dla obydwu religii.

**** Tym bardziej, że pierwsze prawdziwe podatki zostały mi odciągnięte od skromnej kelnerskiej pensji i tajniki fachu nie są mi obce.

Angkor What?” to nazwa cieszącego się niezwykłą popularnością wśród przyjezdnych baru w centrum Siem Reap.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz