poniedziałek, 20 lutego 2012

Prawy do lewego

Thong, koło Suong, 9.02.2012

Pewien etap podróży dobiegł niestety końca. Po blisko trzech miesiącach pełnej dowolności w doborze trasy i niezależności od bardziej zorganizowanych form transportu, musieliśmy zakasać rękawy i z powrotem przywrócić do łask środki komunikacji publicznej. Nie uśmiechało nam się to za bardzo i przekonani byliśmy, że rozbrat z Przegrzebkiem pozbawi naszą dalszą podróż pewnego niezwykłego smaku, do którego zdążyliśmy już przywyknąć. Nie taki jednak diabeł straszny, jak go malują, czego najlepszym dowodem jest historia związana z naszym pierwszym od dawien dawna przejazdem autobusem.


Z samego rana, nazajutrz po spieniężeniu motoru zajęliśmy miejsca w autokarze. Po całym przedsięwzięciu nie oczekiwaliśmy nic ponad to, że jeszcze przed wieczorem dotrzemy do Kratie, z którego już tylko rzut ogryzkiem do kambodżańsko-laotańskiej granicy. Wydarzenia wymknęły się jednak nieco spod kontroli, gdy przy okazji przesiadki w Kompong Cham dosiedliśmy się do siedzącego w ostatnim rzędzie młodego Khmera. Po kilku chwilach rozmowy podzielił się z nami celem swojej podróży - otóż jechał on z Phnom Penh do swojej rodzinnej wioski w związku z weselem siostrzenicy. Miejscowy zwyczaj nakazuje przy okazji tego kalibru uroczystości zaprosić na nią nie tylko rodzinę i bliskich znajomych, ale także mieszkańców ościennych miejscowości, co powoduje, że liczba biesiadujących nierzadko osiąga wartość czterocyfrową. Mając na uwadze, że w tym kontekście dodatkowe kilka osób nie zrobi większej różnicy, Meta (czyt. Mejta) zaproponował, byśmy mu towarzyszyli, na co nie kryjąc podekscytowania błyskawicznie przystaliśmy.

Wysiedliśmy w Suong i zorganizowanymi naprędce motocyklami ruszyliśmy w malowniczą drogę przez zajmującą całe hektary plantację drzew, z których jak nam powiedziano, uzyskuje się gumę. Po dwóch kwadransach dotarliśmy wreszcie do celu, czyli wioski Thong, która kropka w kropkę przypominała tę, którą pokrótce opisałem w rozdziale „Wsi spokojna, wsi wesoła”. Tym razem jednak oprócz powierzchownej obserwacji mieliśmy okazję wniknąć nieco głębiej w tamtejszą rzeczywistość, a to dzięki temu, iż zaproszenie na wesele dostaliśmy w pakiecie z noclegiem u rodziców Mety.


Przed samą imprezą, wymięci trudami wielogodzinnej jazdy, musieliśmy się jeszcze nieco odświeżyć, a porządny prysznic należał się nam wszystkim, jak psu micha. Łazienka zgodnie z oczekiwaniami znajdowała się na zewnątrz. Zaskoczyło nas jednak, że składała się wyłącznie ze studni, betonowej wylewki wokół niej, kilku wiader oraz pojemniczka na mydła i szampony. Pozbawiona była natomiast elementów, które przez długie lata uważaliśmy za standard, tj. czterech ścian, sufitu oraz związanej z nimi prywatności. Wrażenie potęgowało jeszcze kibicujące naszej kąpieli audytorium, licznie zgromadzone na zarówno naszym, jak i przyległych podwórkach. Mimo dość krępujących warunków trzeba było sobie jakoś poradzić. Z pomocą przyszedł nam Meta, który poinstruował nas jak robią to miejscowi. Podążając za jego radami owinęliśmy się dużymi, zasłaniającymi wszystko co trzeba ręcznikami, co jakimś cudem faktycznie dało nam namiastkę intymności. W tej sytuacji nie przeszkadzały nam już nawet śmiechy i komentarze właścicieli kilkunastu wlepionych w nas par oczu, reagujących w ten sposób na nasze nieporadne próby wzięcia prysznica*.


Wesela, jak to wesela, wszędzie generalnie sprowadzają się do tego samego - pojeść, popić, potańczyć, pokrzyczeć, że gorzko. Rzeczywiście, jest wiele punktów wspólnych pomiędzy naszym a khmerskim podejściem do tematu, więc zamiast opisywać wszystko jak leci, skupię się jedynie na tym, co nas zaskoczyło. Pierwsza kwestia jest taka, że panna młoda nie ma monopolu na biel, w którą chętnie stroiły się również inne kobiety. Bohaterka wieczoru przywitała nas natomiast ubrana na czerwono, kilka godzin później paradowała w błękicie i dopiero na sam koniec wskoczyła w białą suknię. Trudno nam było się w tym wszystkim połapać, zwłaszcza że wiele obecnych na weselu dziewczyn wystrojonych było nie mniej niż ona efektownie, a ustalenie która jest która utrudniały dodatkowo grube warstwy rozjaśniającego ich twarze makijażu.


Żeby towarzystwo dobrze się bawiło, potrzebny jest rzecz jasna jakiś przygrywający skoczne weselne standardy zespół. Sytuację urozmaicali co jakiś czas niesieni na fali alkoholowego braku samokrytyki goście, którzy chwytając za mikrofon zamieniali scenę w weselne karaoke. Kiedy orkiestra już się trochę zziajała, instrumenty nieco rozstroiły, a zapach donoszonych na bieżąco smakołyków dekoncentrował do tego stopnia, że gry nie dało się już na odpowiednim poziomie kontynuować, do boju wkraczał kabaretowy duet. Kambodża szaleje wprost na punkcie tego typu rozrywek, co zauważyliśmy dobitnie stołując się wielokrotnie w wyposażonych w telewizor lokalach. Próżno jednak szukać wśród nich następców Monty Python’a czy kabaretu Potem. Tutaj w cenie jest przede wszystkim przaśne poczucie humoru w stylu „Śmiechu warte” i rozbawiające miejscowych do łez slapstickowe akcje typu ślizganie się na skórce od banana. Tadek Drozda byłby dumny.


Jako jedyni obecni tam obcokrajowcy, przez całą imprezę cieszyliśmy się niesłabnącym zainteresowaniem pozostałych gości, którzy jednak skupieni na napełnianiu żołądków początkowo ograniczali się jedynie do krótkich zagajek i przelotnych uścisków dłoni. Kiedy jednak towarzystwo już się najadło, a osuszane przy okazji puszki piwa „Angkor” zrobiły swoje i nogi same rwały im się do tańca, wiedzieliśmy że skończyła się dla nas taryfa ulgowa. Co chwilę ktoś dosłownie wyszarpywał nas na parkiet i nie było mowy, by się temu skutecznie przeciwstawić. Na szczęście same tańce nie były już tak kontaktowe i zazwyczaj udawało się spokojnie i bez dalszego szarpania wmieszać w tłum krążący niespiesznie wokół ustawionego centralnie stołu i naśladujący pełen gracji narodowy taniec Apsara. Czasem jednak, gdy muzyka na to pozwalała, tańczyło się w parach lub niewielkich kilkuosobowych kółkach. Co ciekawe, płeć nie ma tu znaczenia i na parkiecie widać nie tylko pary mieszane, ale też męsko-męskie i damsko-damskie. Nie nam ustalać zasady, więc poddaliśmy się tutejszym obyczajom i pląsaliśmy z miejscowymi we wszelkich możliwych konfiguracjach. Bardzo rozbawił nas związany z tym epizod, kiedy pewien wyraźnie zachwycony naszą obecnością chłopak wziął w tany Haneczkę, a gdy wybrzmiał ostatni akord utworu wycałował ją po dłoniach. Szarmancko, prawda? Może i tak, ale co powiedzieć o tym, że kilka minut później również i mi w ten sam sposób okazał wdzięczność za spędzone na parkiecie chwile? Przezabawna akcja.


Kambodża, jak wiadomo, nie jest bogatym krajem, więc przy okazji wesela nikt nie bierze pod uwagę obsypywania państwa młodych (bezużytecznymi raczej) kwiatami czy słodyczami. Do tematu podchodzi się tutaj bardziej pragmatycznie i ofiaruje jedynie żywą gotówkę. Co ciekawe, nie odbywa się to, tak jak u nas, w formie wijącej się jak wąż kolejki czekających na swoją kolej na złożenie życzeń i wręczenie koperty o nieokreślonej zawartości. Na khmerskim weselu w kwestiach finansowych obowiązuje pełna przejrzystość, którą zapewnia siedzący przy stoliku na zewnątrz komitet prezentowy. Do jego zadań należy prowadzenie skrupulatnych rachunków dotyczących tego kto, kiedy i ile (z wydawaniem reszty włącznie) oraz prewencyjne wybijanie z głowy pomysłów o ewentualnym pojawieniu się na weselu z gołymi rękami.


Mając za sobą bardzo intensywny dzień z uroczystości zmyliśmy się stosunkowo wcześnie. Rzutem na taśmę zdążyliśmy się jednak jeszcze załapać na miejscowe odpowiedniki znanych z naszych wesel „Wspaniałych rodziców mam” i „gorzko, gorzko”, kiedy na wyraźne życzenie zgromadzonych pan młody pocałował swoją świeżo upieczoną żonę w policzek, po czym ona odwzajemniła mu się buziakiem w czoło, na widok czego wszyscy w zasięgu wzroku spiekli raka i chyba tylko szczęśliwym zrządzeniem losu obyło się bez omdleń.


__________
* Łazienka, nie dość że znajduje się na otwartej przestrzeni, to jeszcze dzielona jest z sąsiadami. Ale jaka by nie była, przynajmniej jest. Dobrze natomiast, że nie zamarzyła nam się wizyta w ubikacji, bo tej - jak się okazało - nie ma wcale. Miejscowi najwyraźniej nie czują potrzeby zmiany tego stanu rzeczy i w użyciu nadal pozostają malownicze plenerowe rozwiązania. XXI wiek.

2 komentarze:

  1. Nawet Wasze agroturystyczne wypady po Polsce wymiękają w konfrontacji z takimi doświadczeniami!
    Tęsknię!! Bawcie się dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hania! Piękna sukienka :)
    I filmiki z wesela pierwsza klasa :)) Super, że tak dobrze się bawicie!

    OdpowiedzUsuń