wtorek, 28 lutego 2012

Kambodżańskie osobliwości, część 3

Kambodża, 13.01-12.02.2012

10.     Tuk-tuk for peace

W zasadzie to chyba we wszystkich egzotycznych krajach, które dotąd odwiedziłem podstawowym środkiem komunikacji miejskiej są tuk-tuki. Mimo wspólnej nazwy ich wygląd różni się jednak znacząco w zależności od miejsca. W Indiach dajmy na to są to głównie śmieszne trzykołowe pojazdy, nieodparcie przywodzące na myśl niepoważny samochodzik Jasia Fasoli. W Pendżabie natomiast nie wyglądają już wcale tak zabawnie i przypominają raczej groteskową krzyżówkę nosorożca i czołgu. Przykłady możnaby mnożyć.

Z kolei kambodżański tuk-tuk to po prostu motor z przyczepą. Bez fajerwerków, ale ich kierowcy konstrukcyjny brak fantazji starają się zrekompensować prześcigając się w pomysłach na nadanie swoim pojazdom unikatowego charakteru. Na tutejszych ulicach co krok spotkać więc można takie cuda, jak chociażby Batmobil lub pstrokate deklaracje bezgranicznej miłości do Manchasteru United czy twórczości Backstreet Boys. Mi najbardziej do gustu przypadł pacyfistyczny manifest pewnego tuk-tukarza ze Siem Reap, który ozdobił swój pojazd sympatycznym hasłem "tuk-tuk drivers for peace".


11.      Pozamiatane

W Wietnamie sporo było ludzi zawodowo zajmujących się dziwnymi z naszego punktu widzenia rzeczami. W Kambodży jest podobnie, z tym że to zestawienie poszerzyć należałoby jeszcze o zawody o kompletnie niepojętej przez nas przydatności. Mamy więc parkingowych, którzy z niezwykłym zapałem pomagają znaleźć wolne miejsce na pustym placu. Z kolei wsiadając do windy w którymś z nowoczesnych centrów handlowych w Phnom Penh ucho człowiekowi więdnie od powtarzanego jak mantra: "-Które? -Czwarte. Klik", "-Które? -Parter. Klik". Nie usprawnia to w najmniejszym stopniu przejazdu i powoduje, że jednorazowo z windy może korzystać tylko pięć zamiast sześciu osób. No cóż, ktoś najwyraźniej uznał, że taki pomagier to w windzie funkcja absolutnie niezbędna. Jednak rekordem świata w bezużyteczności są widziane na terenie Angkoru armie pracowników zamiatających... las. Wygląda to z grubsza tak, że cały dzień zamiatają liście, podczas gdy wiatr na bieżąco rozrzuca je z powrotem po okolicy. I tak w kółko.


12.     Uff, jak gorąco

Jak fachowo wziąć przy studni prysznic, już wspominałem. A że dni gorące i człowiek raczej rozleniwiony, to nie za bardzo się rwie żeby się potem z powrotem ubrać. Spoci się znów zaraz i po co to komu? Khmerzy są w tej kwestii dosyć zgodni i nikogo, czy na wsi, czy w mieście, nie dziwi widok faceta paradującego po ulicy w samych klapkach i ręczniku.


13.     Wszyscy na pokład!

Jeżdżąc po świecie niejednokrotnie ma się okazję zweryfikować swoje wyobrażenia na temat tego kogo, co oraz w jakiej ilości i konfiguracji jest w stanie przewieźć dany pojazd. W Mauretanii przebyłem swego czasu 500 kilometrów będąc jednym z dziewięciu osób wciśniętych do mercedesa W123. W Mali natomiast jechałem na pace ciężarówki za współpasażerów mając w głównej mierze kozły. Od tamtego czasu nie dziwi mnie już prawie nic. No... może poza sytuacjami, gdy na jednym motorze jedzie naraz pięć osób albo widok, gdy konstrukcje bagażów czynią z motocykla pojazd rozmiarów minivana. Absolutnym szaleństwem jest natomiast scena wysiadania z busika, którą uwieczniła nasza koleżanka Gośka.


14.     Pan zrozumie, panie władzo...

W Polsce z policją nie pogadasz. Jak coś przeskrobiesz to albo wlepią ci konkretny mandat albo zapłacisz troszkę mniej, ale za to bez punktów i pokwitowania. Tak czy inaczej, zaboli. Kambodżańscy stróże prawa nie są na szczęście tak nieprzejednani, o czym przekonaliśmy się w Phnom Penh, gdzie zostaliśmy zatrzymani, skręcając na czerwonym w prawo. Zaczęli wprawdzie z wysokiego C, czyli od konfiskaty motoru, ale nieoczekiwanie gładko udało nam się zbić stawkę niemal do zera. Tym co zagwarantowało nam sukces był najprawdopodobniej element zaskoczenia w postaci mocno nietypowego podejścia do sprawy.

"Panowie policjanci, nic się nikomu nie stało, prawda? Tak? No to dobrze, a my już na przyszłość wiemy czego nie robić. A tak w ogóle, to jedziemy właśnie na obiad, słońce pięknie świeci, my uśmiechnięci, wy uśmiechnięci, po co to zmieniać?"

Zdezorientowani popatrzyli po sobie i po krótkiej naradzie zażądali 10 dolarów, na co ja skrzywiłem się tłumacząc, że nie dysponuję akurat taką gotówką, więc nie da rady i się nie dogadamy... no chyba, że urządza ich 10.000 rieli (około $2,5). Dwa uściski dłoni i jedno "szerokiej drogi" później sprawę można już było oficjalnie uznać za zamkniętą.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Petrorozdział

Czyli kambodżańskie osobliwości, część 2 i pół

Kambodża, 13.01-12.02.2012

9.     Przegrzebek nie wielbłąd

Przegrzebek nie wielbłąd, pić musi. A że bestia błękitnokrwista, to nie tyka nic poniżej czarnego Johnnie'go.


niedziela, 26 lutego 2012

Kambodżańskie osobliwości, część 2

Kambodża, 13.01-12.02.2012

5.     Bez kaucji, raz!

Minusem kupowania na przykład coca-coli w szkle, jest to że trzeba coś potem z butelką zrobić. Khmerom doskwierało to do tego stopnia, że wpadli na rozwiązujący sprawę patent i wszystko co się da przelewają do foliowych woreczków.


6.     07 zgłoś się

Guesthouse w którym zatrzymaliśmy się w Siem Reap był naprawdę imponujący. Kilka budynków, masa bungalowów, boisko do piłki nożnej, wielofunkcyjna recepcja (oferująca także możliwość rezerwacji biletów i przedłużanie wiz) oraz restauracja na dachu z kuchnią na parterze sąsiedniego budynku. Słowem - kombinat. Żeby to wszystko sprawnie funkcjonowało potrzebna jest armia ludzi, a że teren niemały, również dobra komunikacja.

Żeby ją zapewnić w użyciu jest stare, dobre walkie-talkie, za pośrednictwem którego recepcjonistka może zlecić konserwatorkom zrobienie porządku z zatkanym zlewem, a kelner przekazać kucharkom szczegóły zamówienia. Dzięki temu ani się człowiek obejrzy, a już pod drzwiami czeka dziewczyna z przetykaczem, a zamówiony posiłek za pomocą sprytnego urządzenia szybuje z kuchni na trzecie piętro.


7.     Maí maĭ maî maī

Azja południowo-wschodnia charakteryzuje się bogactwem języków tonalnych, którymi z narodów nas interesujących posługują się zarówno Wietnamczycy, Khmerowie, jak i mieszkańcy Laosu i Tajlandii. Dla nas, przyjezdnych, posługiwanie się nawet lichymi podstawami jest bardzo trudne, gdyż wydawać by się mogło identycznie brzmiące słowo, zależnie od intonacji może posiadać kilka różnych znaczeń. Przykładem niech będzie tajskie zdanie „Maí maĭ maî maī?”, które oznacza "nowe drewno się pali, nieprawdaż?".

Może się od tego w głowie zakręcić. Jednakże okazuje się, że trudności na tym się nie kończą. Pewien mieszkaniec Phnom Penh uświadomił nam, że przy doborze słów należy brać pod uwagę również status społeczny rozmówcy. Nie ogranicza się to tylko do grzecznościowych zwrotów typu pan/pani, co najlepiej widać na przykładzie khmerskiego słowa „jeść”.

Potocznie Khmerzy powiedzą [nam]*, na wsi mówi się [hoop], chcąc okazać szacunek starszej osobie stosuje się słowo [piisaa], a mówiąc do mnicha buddyjskiego lub o nim należy użyć czasownika [chan]. Natomiast w odniesieniu do króla lub członków rodziny królewskiej żadne z powyższych nie jest odpowiednie i stosuje się przysługujące im na wyłączność [saoy krayaa]. Dzięki Bogu [czniań], czyli smacznego jest jedno dla wszystkich i może być stosowane absolutnie ponad podziałami.

__________
* W nawiasach podana jest wymowa. Alfabet khmerski to już w ogóle kosmos, więc w próby rzetelnego zapisu nie będę się bawił.


8.     Gra w lotkę

Niezwykle popularną formą rozrywki zarówno w Wietnamie, jak i Kambodży jest gra w lotkę. Jeśli trafi się akurat wolna chwila i grono chętnych w zasięgu ręki skwery, chodniki i parkingi przed sklepami czy urzędami w oka mgnieniu zamieniają się w place zabaw, na których za pierzastym wihajstrem uganiają się mężczyźni w niemal każdym wieku. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej, ale jeśli ma się wystarczająco dużo szczęścia i, tak jak my w Kratie, trafi na niezwykle efektownie grającą ekipę, nie pozostaje nic innego, jak po prostu przyłączyć się do zabawy.

środa, 22 lutego 2012

Kambodżańskie osobliwości, część 1

Kambodża, 13.01-12.02.2012

1.     Mehr Licht

Jedną z pierwszych rzeczy, która rzuciła nam się w oczy zaraz po przekroczeniu granicy był niemal całkowity brak oświetlenia na kambodżańskich drogach i ulicach tamtejszych miast. O ile w Wietnamie latarnie w większości miejsc ustawione były co ustawowe kilkadziesiąt metrów, to u jego zachodniego sąsiada była w tej materii bida. Do tego dochodziły jeszcze przerwy w dostawie energii elektrycznej, które z wieczornego posługiwania się tutejszym standardowym zestawem sztućców, czyli łyżką i widelcem, czyniły grożący utratą oka sport ekstremalny.

Przyczyną takiego stanu rzeczy jest niewyobrażalnie wręcz drogi w Kambodży prąd. Żeby nie operować ogólnikami, posłużę się przykładem. Ta sama dawka energii, na którą przeciętny Australijczyk pracuje 18 sekund, statystycznego Khmera kosztuje niemal dwie godziny pracy. Szaleństwo. Na głębokiej prowincji natomiast problem rozwiązuje się sam, bo tam sieć energetyczna po prostu nie dociera, a miejscowym za źródło prądu służą akumulatory samochodowe.


2.     Szekspirowska mowa

Angielski, jako lingua franca naszych czasów cieszy się olbrzymią popularnością niemal na całym świecie, co szczególnie widać w krajach masowo odwiedzanych przez podróżujących. Chcąc prowadzić jakikolwiek okołoturystyczny biznes nie wypada więc nie władać choćby absolutnymi podstawami szekspirowskiej mowy. Nie oznacza to jednak wcale, że są to podstawy rzetelne i nieraz słysząc silącego się na łamaną angielszczyznę Azjatę jedynie wrodzony takt nie pozwala nam wybuchnąć gromkim śmiechem.

Pisane przykłady kreatywnej lingwistyki mają natomiast tę zasadniczą zaletę, że można cyknąć zdjęcie i podzielić się nim ze światem. Z tego prostego powodu zawsze warto poświęcić odrobinę swojego cennego czasu i porządnie wczytać się w menu, uliczne szyldy lub, jak na załączonym zdjęciu, napis w ubikacji, który w zamierzeniu zapewne miał nakłaniać do wrzucania zużytego papieru toaletowego do kosza. Jednak gdyby nie oczywisty kontekst i dobra wola czytającego, głosiłby co następuje: „W toalecie nie ma papieru. Bądź łaskaw użyć śmieci”.


3.     Panaceum

Któż z nas nie miał za młodu stawianych baniek. Zawsze związane to było, rzecz jasna, z kryzysową sytuacja w stylu zapalenia oskrzeli. W Kambodży sprawy mają się jednak nieco inaczej, na co zwróciliśmy uwagę w Siem Reap widząc grających w piłkę chłopaków, spośród których co najmniej dwóch miało na plecach świeżuteńkie ślady po tym zabiegu. Jak to tak to? Mieć stawiane bańki i nie być jednocześnie obłożnie chorym? Toż to się przecież w głowie nie mieści!

Oczy na całą sprawę otworzył nam pochodzący z Chicago, a od kilku lat żyjący w Kratie Joe. Otóż jego zdaniem wynika to z charakteryzującej Khmerów hipochondrii. Pod pretekstem byle dolegliwości ustawiają się oni od razu w kolejce do lekarza. Na poparcie tej tezy opowiedział nam o swoim kambodżańskim znajomym, który swego czasu był do tego stopnia przekonany, że niebawem niechybnie wybierze się na tamten świat, że w akcie desperacji zamierzał już udać się do szpitala. Joe natomiast, przyjrzawszy się uważnie tematowi, zamiast nerwowych ruchów doradził mu zażycie kilku witamin C i popicie ich sporą ilością wody. Facet miał po prostu kaca, który w efekcie minął, a on sam po dziś dzień cieszy się świetnym zdrowiem.


4.     Bling bling

Przy okazji pobytu w Wietnamie wspomniałem o dosyć dziwnej panującej wśród mężczyzn modzie, a mianowicie o długich paznokciach. Khmerowie, nie chcąc być w tej kwestii gorsi, nie dość że również zapuszczają niespotykanych rozmiarów pazury, to jeszcze ozdabiają swoje palce (damskimi, jak na mój gust) pierścionkami. Jeśli natomiast któremuś wciąż doskwiera brak wystarczającej ilości błyskotek, to swój uśmiech zawsze może, zgodnie z lokalnymi trendami, stuningować za pomocą wtapianych w zęby diamencików*.

__________
* Zdjęcia nie załączam, bo żadne wyszło jak należy z powodu blasku, towarzyszącego każdemu otwarciu ust któregokolwiek z fotografowanych. Skromną tego rekompensatą niech będzie bardziej efektowne niż poprzednio zdjęcie wypielęgnowanych szponów.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Prawy do lewego

Thong, koło Suong, 9.02.2012

Pewien etap podróży dobiegł niestety końca. Po blisko trzech miesiącach pełnej dowolności w doborze trasy i niezależności od bardziej zorganizowanych form transportu, musieliśmy zakasać rękawy i z powrotem przywrócić do łask środki komunikacji publicznej. Nie uśmiechało nam się to za bardzo i przekonani byliśmy, że rozbrat z Przegrzebkiem pozbawi naszą dalszą podróż pewnego niezwykłego smaku, do którego zdążyliśmy już przywyknąć. Nie taki jednak diabeł straszny, jak go malują, czego najlepszym dowodem jest historia związana z naszym pierwszym od dawien dawna przejazdem autobusem.


Z samego rana, nazajutrz po spieniężeniu motoru zajęliśmy miejsca w autokarze. Po całym przedsięwzięciu nie oczekiwaliśmy nic ponad to, że jeszcze przed wieczorem dotrzemy do Kratie, z którego już tylko rzut ogryzkiem do kambodżańsko-laotańskiej granicy. Wydarzenia wymknęły się jednak nieco spod kontroli, gdy przy okazji przesiadki w Kompong Cham dosiedliśmy się do siedzącego w ostatnim rzędzie młodego Khmera. Po kilku chwilach rozmowy podzielił się z nami celem swojej podróży - otóż jechał on z Phnom Penh do swojej rodzinnej wioski w związku z weselem siostrzenicy. Miejscowy zwyczaj nakazuje przy okazji tego kalibru uroczystości zaprosić na nią nie tylko rodzinę i bliskich znajomych, ale także mieszkańców ościennych miejscowości, co powoduje, że liczba biesiadujących nierzadko osiąga wartość czterocyfrową. Mając na uwadze, że w tym kontekście dodatkowe kilka osób nie zrobi większej różnicy, Meta (czyt. Mejta) zaproponował, byśmy mu towarzyszyli, na co nie kryjąc podekscytowania błyskawicznie przystaliśmy.

Wysiedliśmy w Suong i zorganizowanymi naprędce motocyklami ruszyliśmy w malowniczą drogę przez zajmującą całe hektary plantację drzew, z których jak nam powiedziano, uzyskuje się gumę. Po dwóch kwadransach dotarliśmy wreszcie do celu, czyli wioski Thong, która kropka w kropkę przypominała tę, którą pokrótce opisałem w rozdziale „Wsi spokojna, wsi wesoła”. Tym razem jednak oprócz powierzchownej obserwacji mieliśmy okazję wniknąć nieco głębiej w tamtejszą rzeczywistość, a to dzięki temu, iż zaproszenie na wesele dostaliśmy w pakiecie z noclegiem u rodziców Mety.


Przed samą imprezą, wymięci trudami wielogodzinnej jazdy, musieliśmy się jeszcze nieco odświeżyć, a porządny prysznic należał się nam wszystkim, jak psu micha. Łazienka zgodnie z oczekiwaniami znajdowała się na zewnątrz. Zaskoczyło nas jednak, że składała się wyłącznie ze studni, betonowej wylewki wokół niej, kilku wiader oraz pojemniczka na mydła i szampony. Pozbawiona była natomiast elementów, które przez długie lata uważaliśmy za standard, tj. czterech ścian, sufitu oraz związanej z nimi prywatności. Wrażenie potęgowało jeszcze kibicujące naszej kąpieli audytorium, licznie zgromadzone na zarówno naszym, jak i przyległych podwórkach. Mimo dość krępujących warunków trzeba było sobie jakoś poradzić. Z pomocą przyszedł nam Meta, który poinstruował nas jak robią to miejscowi. Podążając za jego radami owinęliśmy się dużymi, zasłaniającymi wszystko co trzeba ręcznikami, co jakimś cudem faktycznie dało nam namiastkę intymności. W tej sytuacji nie przeszkadzały nam już nawet śmiechy i komentarze właścicieli kilkunastu wlepionych w nas par oczu, reagujących w ten sposób na nasze nieporadne próby wzięcia prysznica*.


Wesela, jak to wesela, wszędzie generalnie sprowadzają się do tego samego - pojeść, popić, potańczyć, pokrzyczeć, że gorzko. Rzeczywiście, jest wiele punktów wspólnych pomiędzy naszym a khmerskim podejściem do tematu, więc zamiast opisywać wszystko jak leci, skupię się jedynie na tym, co nas zaskoczyło. Pierwsza kwestia jest taka, że panna młoda nie ma monopolu na biel, w którą chętnie stroiły się również inne kobiety. Bohaterka wieczoru przywitała nas natomiast ubrana na czerwono, kilka godzin później paradowała w błękicie i dopiero na sam koniec wskoczyła w białą suknię. Trudno nam było się w tym wszystkim połapać, zwłaszcza że wiele obecnych na weselu dziewczyn wystrojonych było nie mniej niż ona efektownie, a ustalenie która jest która utrudniały dodatkowo grube warstwy rozjaśniającego ich twarze makijażu.


Żeby towarzystwo dobrze się bawiło, potrzebny jest rzecz jasna jakiś przygrywający skoczne weselne standardy zespół. Sytuację urozmaicali co jakiś czas niesieni na fali alkoholowego braku samokrytyki goście, którzy chwytając za mikrofon zamieniali scenę w weselne karaoke. Kiedy orkiestra już się trochę zziajała, instrumenty nieco rozstroiły, a zapach donoszonych na bieżąco smakołyków dekoncentrował do tego stopnia, że gry nie dało się już na odpowiednim poziomie kontynuować, do boju wkraczał kabaretowy duet. Kambodża szaleje wprost na punkcie tego typu rozrywek, co zauważyliśmy dobitnie stołując się wielokrotnie w wyposażonych w telewizor lokalach. Próżno jednak szukać wśród nich następców Monty Python’a czy kabaretu Potem. Tutaj w cenie jest przede wszystkim przaśne poczucie humoru w stylu „Śmiechu warte” i rozbawiające miejscowych do łez slapstickowe akcje typu ślizganie się na skórce od banana. Tadek Drozda byłby dumny.


Jako jedyni obecni tam obcokrajowcy, przez całą imprezę cieszyliśmy się niesłabnącym zainteresowaniem pozostałych gości, którzy jednak skupieni na napełnianiu żołądków początkowo ograniczali się jedynie do krótkich zagajek i przelotnych uścisków dłoni. Kiedy jednak towarzystwo już się najadło, a osuszane przy okazji puszki piwa „Angkor” zrobiły swoje i nogi same rwały im się do tańca, wiedzieliśmy że skończyła się dla nas taryfa ulgowa. Co chwilę ktoś dosłownie wyszarpywał nas na parkiet i nie było mowy, by się temu skutecznie przeciwstawić. Na szczęście same tańce nie były już tak kontaktowe i zazwyczaj udawało się spokojnie i bez dalszego szarpania wmieszać w tłum krążący niespiesznie wokół ustawionego centralnie stołu i naśladujący pełen gracji narodowy taniec Apsara. Czasem jednak, gdy muzyka na to pozwalała, tańczyło się w parach lub niewielkich kilkuosobowych kółkach. Co ciekawe, płeć nie ma tu znaczenia i na parkiecie widać nie tylko pary mieszane, ale też męsko-męskie i damsko-damskie. Nie nam ustalać zasady, więc poddaliśmy się tutejszym obyczajom i pląsaliśmy z miejscowymi we wszelkich możliwych konfiguracjach. Bardzo rozbawił nas związany z tym epizod, kiedy pewien wyraźnie zachwycony naszą obecnością chłopak wziął w tany Haneczkę, a gdy wybrzmiał ostatni akord utworu wycałował ją po dłoniach. Szarmancko, prawda? Może i tak, ale co powiedzieć o tym, że kilka minut później również i mi w ten sam sposób okazał wdzięczność za spędzone na parkiecie chwile? Przezabawna akcja.


Kambodża, jak wiadomo, nie jest bogatym krajem, więc przy okazji wesela nikt nie bierze pod uwagę obsypywania państwa młodych (bezużytecznymi raczej) kwiatami czy słodyczami. Do tematu podchodzi się tutaj bardziej pragmatycznie i ofiaruje jedynie żywą gotówkę. Co ciekawe, nie odbywa się to, tak jak u nas, w formie wijącej się jak wąż kolejki czekających na swoją kolej na złożenie życzeń i wręczenie koperty o nieokreślonej zawartości. Na khmerskim weselu w kwestiach finansowych obowiązuje pełna przejrzystość, którą zapewnia siedzący przy stoliku na zewnątrz komitet prezentowy. Do jego zadań należy prowadzenie skrupulatnych rachunków dotyczących tego kto, kiedy i ile (z wydawaniem reszty włącznie) oraz prewencyjne wybijanie z głowy pomysłów o ewentualnym pojawieniu się na weselu z gołymi rękami.


Mając za sobą bardzo intensywny dzień z uroczystości zmyliśmy się stosunkowo wcześnie. Rzutem na taśmę zdążyliśmy się jednak jeszcze załapać na miejscowe odpowiedniki znanych z naszych wesel „Wspaniałych rodziców mam” i „gorzko, gorzko”, kiedy na wyraźne życzenie zgromadzonych pan młody pocałował swoją świeżo upieczoną żonę w policzek, po czym ona odwzajemniła mu się buziakiem w czoło, na widok czego wszyscy w zasięgu wzroku spiekli raka i chyba tylko szczęśliwym zrządzeniem losu obyło się bez omdleń.


__________
* Łazienka, nie dość że znajduje się na otwartej przestrzeni, to jeszcze dzielona jest z sąsiadami. Ale jaka by nie była, przynajmniej jest. Dobrze natomiast, że nie zamarzyła nam się wizyta w ubikacji, bo tej - jak się okazało - nie ma wcale. Miejscowi najwyraźniej nie czują potrzeby zmiany tego stanu rzeczy i w użyciu nadal pozostają malownicze plenerowe rozwiązania. XXI wiek.

sobota, 18 lutego 2012

Wietnamskie osobliwości, część 3 i ostatnia


16.11.2011-13.01.2012, Wietnam

10.     Co drugi wystąp

Nie jednemu psu Burek. Dobrym dowodem tego jest fakt, że nasi Nowakowie i Kowalscy razem wzięci stanowią dziesiątą część polskiego społeczeństwa. Dużo? Chyba jednak nie, biorąc pod uwagę skalę, jaką sprawy przybrały w przypadku Wietnamczyków, spośród których aż 40% nosi nazwisko Nguyn (wymawiane jako Nłyn). Jest ono do tego stopnia popularne, że słynący z prężnej migracji naród zaraził nim nawet Australię, gdzie nazwisko to, zaraz po Smithach czy innych Williamsach, jest piątym najczęściej występującym. Dla przykładu, jeśli statystyka nie kłamie, na poniższym zdjęciu powinno znajdować się dwoje Nguynów.


11.     Maskarada

Wietnam sprawia wrażenie mocno rozwiniętego kraju, z wszystkimi tego plusami i minusami, co wyraźnie widać w dużych miastach, jak Hanoi, Sajgon czy Haiphong, które spowija gruba warstwa gęstego smogu, a powietrze jest aż lepkie od zanieczyszczeń. Szczególnie rzuciło nam się to w oczy któregoś popołudnia w stolicy kraju, kiedy tylko migający na znacznej wysokości neon zdradzał obecność wieżowca stojącego po drugiej stronie jeziora (tj. jakieś 100-150m od nas). Mimo wydawać by się mogło sprzyjających okoliczności, gołym okiem nie dało się dostrzec nawet konturu sporego budynku. Słowem - syf jest przeokrutny i o ile dla takich jak my stanowi tylko chwilowy dyskomfort, to miejscowi muszą sobie z tym jakoś radzić na co dzień.

Nie dającą się nie zauważyć formą profilaktyki wobec szkodliwych skutków takiego stanu rzeczy są noszone przez niemal wszystkie Wietnamki maski, które zaczepione o uszy szczelnie zasłaniają nos i usta. Powszechność zjawiska otworzyła furtkę dla projektantów, którzy wprowadzając idącą w tysiące różnorodność deseni, uczynili z masek pełnoprawny element garderoby.

Podobne bogactwo wzorów zaobserwować można w przypadku kasków motocyklowych, które w parze z wspomnianymi maskami stanowią niezbędnik każdego szanującego się motocyklisty.


12.     Karol II Habsburg

Kundle kundlami, wszędzie wyglądają tak samo i jakkolwiek by nie były miłe i inteligentne, to ładne są już nie koniecznie. Po psach rasowych oczekujemy natomiast przede wszystkim urody. Konkretna rasa nie musi, rzecz jasna, podobać się każdemu, ale z pewnością zawsze znajdzie jakichś wielbicieli. Wystarczy chociażby spojrzeć na bulteriery i niszowe grono subtelnych intelektualistów, paradujących z nimi po naszych osiedlach.

Nie inaczej sprawa ma się ze zwierzakami, które mimo, że według naszych standardów urodą nie grzeszą, szczególnie wpadły w oko mieszkańcom Indochin. Wyglądają one z grubsza rzecz ujmując, jak średnio urodziwe Burki, którym w dodatku nie po drodze z ortodontą. Można wierzyć lub nie, ale taki właśnie wygląd naprawdę stanowi o błękicie ich krwi.


13.     Cienkie domki

W kwestii budownictwa Wietnamczycy jednocześnie cienko przędą i wysoko mierzą. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść spoglądając na klasyczny produkt tamtejszej myśli architektonicznej. Z resztą co tu dużo pisać, wystarczy spojrzeć.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Adieu!

Siem Reap, 8.02.2012

No i stało się. 8. lutego nasze drogi z Przegrzebkiem definitywnie się rozeszły. Rzutem na taśmę, ostatniego spędzonego w Siem Reap dnia stało się to, co wisiało w powietrzu już od wielu tygodni. W Mui Ne oferowali za mało, nie było okazji w Sajgonie, a mieszkańcy Delty Mekongu nie byli zainteresowani i ostatecznie dopiero teraz udało nam się sprzedać Przegrzebka.

Złożyło się jednak najlepiej jak mogło, bo nie dość, że trafił w ręce Sokhoma, bardzo sympatycznego chłopaka, który kupił go dla swojej siostry, to jeszcze sędziwego wieku przyjdzie mu dożyć na płaskich jak stół przedmieściach Siem Reap*. Bajka.


 

Przegrzebek w liczbach:
79        spędzonych razem dni.
3615    przejechanych wspólnie kilometrów.
240     kilometrów z Sihanoukville do Phnom Penh, najdłuższy przejechany jednorazowo dystans.
2          odwiedzone kraje, Wietnam i Kambodża.
4          złapane gumy.
2          wymiany klocków hamulcowych i oleju silnikowego (nie licząc dolewek).
1          wymieniona opona, szprychy i obręcz tylnego koła. 
1          nowy pedał zmiany biegów, klakson i komplet jakichś trybów w silniku.
3          konflikty ze stróżami prawa, w tym jeden poważny hanojski incydent.
0          liczba niezbędnych dokumentów, uprawniających nas zarówno do posiadania Przegrzebka, jak i przemieszczania się na jego grzbiecie, a co za tym idzie…
1          nielegalnie przekroczona granica.
12,5     dolara wydane na mandaty.
91        dolarów – koszt całej przygody, tj. różnica pomiędzy ceną zakupu ($240), a kwotą którą uzyskaliśmy z jego sprzedaży ($149, walka toczyła się o każdego dolara). Jest to dokładnie tyle, ile kosztowały nas bilety do Angkoru, godzinny masaż i 2 butelki wody. Śmieszna cena, prawda?

Szerokiej drogi, Przegrzebku. Adieu!


__________
* Interesującym aspektem całej sytuacji jest fakt, że do sfinalizowania transakcji niezbędne było podpisanie umowy kupna-sprzedaży. Staliśmy się tym samym stronami w rozumieniu kambodżańskiego kodeksu cywilno-prawnego. Ja wystąpiłem w charakterze sprzedającego, a Haneczka świadka. Tym razem mamy na to papier.

Angkor What?

Siem Reap, 29.01-8.02.2012

Już ponad trzy miesiące temu doskonale wiedzieliśmy, że jedziemy do Angkoru. Kiedy wreszcie wyjechaliśmy w podróż, nie mieliśmy pojęcia gdzie i co będziemy robili za tydzień czy dwa, wiedzieliśmy natomiast, że każdy mijający dzień nieuchronnie przybliża nas do odwiedzenia Siem Reap i podziwiania będących jednym z siedmiu cudów świata pobliskich świątyni. Inna opcja po prostu nie wchodziła w grę, więc spotykając na trasie innych podróżujących zawsze chętnie słuchaliśmy na temat wrażeń z ich pobytu, jeśli przypadkiem składało się, że mieli taki na koncie. Zdania, tak jak w większości spraw, były podzielone. W tym wypadku opinie były tylko dwie i do tego skrajne. Albo byli zachwyceni, albo wręcz przeciwnie, bo swoje jedno- lub trzydniowe zwiedzanie starali się wykorzystać do tego stopnia intensywnie, że do końca życia kojarzyć je będą głównie z zakwasami i ogólnym wycieńczeniem*.


Już samo hasło, „Angkor”, pobudza wyobraźnię do tego stopnia, że wystarczy jej impuls w postaci kilku dobrych zdjęć, żeby na ich podstawie w głowie zrodziła się wizja, której rzeczywistość będzie musiała potem sprostać. Poprzeczka ustawiona jest bardzo wysoko, a wszystko co znajdzie się choć trochę pod kreską automatycznie sklasyfikowane zostanie jako niespełnione oczekiwania. Nie inaczej sytuacja miała się z nami, więc podobne obawy również i nam krążyły po głowach, jednak gdy przyszło co do czego nie mogliśmy wyjść z podziwu.


Na pierwszy ogień poszedł Angkor Wat, którego wieże widnieją na kambodżańskiej fladze, a on sam oficjalnie uznawany jest za największą na Ziemi budowlę sakralną. Tak imponujące referencje czynią go jednak zatłoczonym do tego stopnia, że niezależnie od pory dnia zrobienie tam jednego porządnego zdjęcia bez obcego ciała w kadrze graniczy z niemożliwością. Zmęczeni takim obrotem spraw nie spędziliśmy tam przesadnie dużo czasu i w poszukiwaniu szczątkowej choć kameralności udaliśmy się w dalszą drogę. Świadomi tego, że zwiedzając po kolei, zgonie z proponowanym rozkładem sytuacja może nie ulec zmianie, do tematu musieliśmy podejść nieco bardziej kreatywnie. Na szczęście, mając po swojej stronie niesamowity atut w postaci Przegrzebka, mogliśmy z łatwością na bieżąco dostosowywać naszą trasę tak, by nieprzeciętną urodę pozostałych świątyń móc kontemplować we względnej ciszy i spokoju.


A było co oglądać, bo na terenie zajmującego około 400 kilometrów kwadratowych kompleksu** znajduje się niewyobrażalna liczba ponad tysiąca świątyń. Ze względu jednak na przeprowadzane właśnie konserwacje lub fakt, że z niektórych nie pozostał już nawet kamień na kamieniu, dla odwiedzających dostępna jest tylko część z nich. Ułatwia to wprawdzie nawigację, nie oznacza natomiast wcale, że wybór tym samym staje się prosty. Wykosztowawszy się jednak na trzykrotne wejściówki mieliśmy do dyspozycji wystarczająco dużo czasu, żeby nie musieć z niczego rezygnować. Resztę pierwszego dnia postanowiliśmy więc w całości poświęcić na szybkie tournée po najistotniejszych punktach, natomiast pozostałe dwa na powrót i dokładniejsze zbadanie tych, które w naszym mniemaniu najbardziej sobie na to zasłużyły.


Najbardziej w pamięć zapadły nam Bayon i Ta Prohm. Znakiem rozpoznawczym pierwszej jest 216 około dwumetrowych wyrzeźbionych w kamieniu twarzy, uśmiechających się tajemniczo ze wszystkich 54 wież tej niezwykłej świątyni. Są to wizerunki postaci buddyjskich lub hinduskich bóstw***, w których rysach dopatrzyć się można podobieństwa do króla Jayavarmana VII, który w przypływie szampańskiego nastroju ogłosił się bogiem i na długie lata zaangażował tysiące poddanych w budowę swojej świątyni.


Ta Prohm natomiast znana jest przede wszystkim z tego, że dżungla swego czasu zawłaszczyła ją sobie dokumentnie, porastając w zasadzie wszystko, co było do porośnięcia. Monumentalne drzewa oprócz typowych miejsc rosną więc m.in. na dachach, stalowym uściskiem swoich grubych, spływających po kamiennych konstrukcjach korzeni obejmując całe budowle. Nie pytając o pozwolenie, korzystając z każdej dostępnej szczeliny wdzierają się do wnętrza świątyni, na strzępy rozrywając tym mozolnym procesem drzwi, okna, świetliki i kominy, nierozerwalnie wkomponowując się w tutejszy krajobraz i tworząc niepowtarzalny charakter miejsca.


Żeby po eksploracji świątyń, doprowadzić się z powrotem do stanu używalności kilkakrotnie wybraliśmy się z Haneczką na różnego rodzaju masaże. Dwukrotnie był to „rybny masaż”, podczas którego siada się na skraju wielkiego akwarium, w którym zanurzywszy się do kolan, oddaje się stopy na żer pływającej w nim ławicy niewielkich rybek. Efekt przerósł nasze najśmielsze oczekiwania, bo wystarczył kwadrans, by zmęczone życiem stopy były z powrotem gładkie jak pupa niemowlaka. Oprócz tego zafundowaliśmy sobie też godzinny masaż całego ciała oraz półgodzinny pleców, barków i głowy. Wspominam o nich przede wszystkim, ze względu na bardzo luźne, nieformalne podejście Khmerów do świadczonych przez siebie usług, które już wielokrotnie rzuciło nam się już w oczy. Leżąc bowiem na materacu i poddając się relaksującemu zabiegowi, co jakiś czas mój spokój zakłócała masażystka, która zanosząc się ze śmiechu, zaczynała mnie z nienacka łaskotać.


Najlepszym jednak przykładem tego typu podejścia był właściciel restauracji „Navy Khmer”, który pewnego razu zrobił rzecz absolutnie nie mieszczącą się mi w głowie****. Czekaliśmy już jakiś czas na zamówione dania, patrząc z zazdrością, jak dymiące talerze z pysznym jedzeniem lądowały na wszystkich okolicznych stołach. Nasze zdziwienie udzieliło się Sogudowi (wspomnianemu właścicielowi), który zaniepokojony sytuacją przeprowadził błyskawiczne dochodzenie, które wykazało, że zamówiony przeze mnie posiłek powędrował kilka minut temu na stolik obok. W prostych żołnierskich słowach wyjaśnił delektującej się nim pani zaistniałą pomyłkę i nie zważając na jej protesty, odebrał talerz, otarł brzegi chustką i nie widząc w tym żadnej niestosowności, skonsumowane już częściowo danie postawił przede mną, życząc smacznego.

__________
* Morderczy upał, mało cienia i dzikie tłumy zwiedzających nie komponują się najlepiej z desperackimi próbami wyciśnięcia do ostatniej kropli nieprzyzwoicie drogich wejściówek.

** Całe miasto natomiast według szacunków miało powierzchnię jeszcze dwuipółkrotnie większą i zamieszkiwane było przez ponad milion ludzi, co czyni je największym miastem epoki przedindustrialnej.

*** Wraz z upływem czasu oraz towarzyszącymi temu zmianami na stanowisku panującego i sytuacji w regionie, Imperium Khmerskie określając swoją religię państwową zgrabnie przeskakiwało z buddyzmu na hinduizm i odwrotnie. Nie pozostało to bez wpływu na architekturę Angkoru, którego świątynie stanowią eklektyczną mieszankę stylów i motywów charakterystycznych dla obydwu religii.

**** Tym bardziej, że pierwsze prawdziwe podatki zostały mi odciągnięte od skromnej kelnerskiej pensji i tajniki fachu nie są mi obce.

Angkor What?” to nazwa cieszącego się niezwykłą popularnością wśród przyjezdnych baru w centrum Siem Reap.