Ubud, Gianyar (Bali), 16-20.10.2016
Cóż, kontuzja taty na jakiś czas ukróciła nasze motocyklowe zapędy. Bez motorów na Flores to nie byłoby już to samo, więc żeby nie zamulać w Labuan Bajo polecieliśmy z powrotem na Bali. Będąc już na miejscu znaleźliśmy za grosze elegancki hotelik z pięknym ogrodem i basenem, gdzie pławiąc się w ekskluzywie zamierzaliśmy cierpliwie poczekać na powrót do formy sprzed wypadku. Takie było przynajmniej założenie. W praktyce wyszło natomiast, że gdy tylko tacie udało się postawić kilka kroków bez kuśtykania, a utrzymanie szklanki z herbatą przestało być wyzwaniem ponad możliwości, uznał że w zasadzie to nie widzi przeciwwskazań, żeby znów coś tam pojeździć. Twarda sztuka, nie ma co. Nie narzucając sobie przesadnie ambitnych celów ani nie forsując zbytnio tempa ruszyliśmy więc przed siebie, zachwycając się po drodze urodą całej serii imponujących świątyni i przepięknych wiejskich pejzaży.
Któregoś popołudnia trafiła nam się natomiast historia z zupełnie innej beczki. Pomyliliśmy drogę i zamiast jechać prosto do siebie, zahaczyliśmy przypadkiem o pobliski Gianyar. Niespodziewanie zakorkowane ulice oraz całe mrowie zaparkowanych jak popadnie aut i motorów wskazywały wyraźnie, że coś się święci. Zanim jeszcze na dobre zaczęliśmy się zastanawiać co, wszelkie wątpliwości rozwiały grupki ludzi ubranych w sportowe koszulki i zmierzających w kierunku widocznego w oddali stadionu. Takich okazji się nie przepuszcza, więc przedzierając się przez zasieki koników próbujących wcisnąć nam vipowskie wejściówki, po kilku minutach dotarliśmy do kas. Chwilę później, lżejsi o 60.000 rupii siedzieliśmy już na płonącej żywym ogniem południowej trybunie stadionu, będącego sceną najwyższej próby spektaklu - meczu indonezyjskiej ekstraklasy piłkarskiej, w którym Bali United podejmowało krajowego potentata i aktualnego lidera tabeli, Madurę United. Czujecie powagę sytuacji, prawda?
Szybko skumaliśmy się z siedzącym nieopodal chłopakiem, który potem przez cały mecz wprowadzał nas w arkana tutejszego futbolu. Dowiedzieliśmy się między innymi co nieco o historii i perspektywach lokalnego klubu, kondycji indonezyjskiej piłki oraz o tym, że jawajskie kluby mają obrzydliwie nadzianych sponsorów, więc jeszcze przez długie lata nie sposób będzie nawiązać z nimi równorzędnej walki. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
To co na boisku wyprawiali piłkarze wołało o pomstę do nieba, więc cała moja uwaga skupiła się na kibicach, którzy muszę przyznać trzymali fason i ze swoich obowiązków wywiązywali się nad wyraz rzetelnie. Nad stadionem cały czas powiewały dziesiątki kolorowych flag, dobosze nieustająco dudnili w bębny, wybijając rytm pod sympatycznie brzmiące przyśpiewki, a na sektorze przyjezdnych płonęły race, spowijając siwym dymem tamtejsze audytorium. Co ciekawe, nikomu nie przyszło jednocześnie do głowy, żeby korzystając z anonimowości jaką daje tłum zacząć zachowywać się jak troglodyta. Nie padały więc żadne wyzwiska, a przyśpiewki i hasła na wywieszonych transparentach miały wyłącznie charakter pozytywny. Nie jest to wcale takie oczywiste, bo - żeby nie szukać daleko - u nas kibicowanie polega w dużej mierze na lżeniu siebie nawzajem i na szukaniu guza, oczywiście na cudzej głowie. Wiem co mówię, bo jak chodziłem w Krakowie na mecze, to mimo że siadałem na teoretycznie "lepszym" sektorze, pośród wydawać by się mogło kulturalnych ludzi w różnym wieku, to i tak zdążyłem się na to napatrzeć, a po meczu zwykle czułem się wręcz osmarkany jadem, który przez pełne 90 minut lał się dosłownie z każdej strony. Nigdy nie zrozumiem, skąd się tacy biorą.
Tymczasem tutaj po zakończonym bezbramkowym remisem meczu wszyscy, niezależnie od klubowych preferencji solidarnie opuścili stadion i zaczęli grzecznie rozjeżdżać się po domach. Mimo, że nie towarzyszyły im przy tym zastępy policjantów, zasieki z drutu kolczastego ani armatki wodne*, obeszło się bez zadymy i śmiało można założyć, że nikt nie dostał po pysku. Tak to właśnie powinno wyglądać w cywilizowanym kraju, więc czując delikatne zażenowanie, że sam najwyraźniej z takiego nie pochodzę, żeby choć trochę to zamaskować sprawiłem sobie piękną jak marzenie koszulkę zespołu gospodarzy.
Forza Bali United!
----------
* Chociaż te w sumie by się przydały, bo prażyło niemiłosiernie.
Ewidentnie brakuje mi na końcu posta fotki z koszulką. Ale żeby nie było, że marudzę, powiem, że bardzo fajny post. Jak w Polsce będzie taka piłka, to też pójdę na mecz.
OdpowiedzUsuńCzy tylko mi się wydaje, czy ta małpa na zdjęciu ma zalotne spojrzenie? :-)
Wydaje ci sie, pewnie ktos za moimi plecami po prostu wcinal banana.
UsuńA co do koszulki, to dodam zdjecie. Yo!
Pozdrawiamy z Częstochowy!
OdpowiedzUsuńJemy bigos i oglądamy zdjęcia :-)
Babcia Lodzia i Jasiu!
Prześlij mi garnek bigosu przez Western Union i pozdrów babcie Lodzie i dziadka Bogusia. Szampan i dziwki z Kambodży!
Usuń