Labuan Bajo i okolice (Flores), 11-14.10.2016
Jedną z kwestii nierozerwalnie związanych z długoterminowym podróżowaniem po świecie jest postępujące obniżanie progu wymagań dotyczących komfortu i wzrost tolerancji na wszelkie niedogodności. Jednocześnie rzeczy, które do niedawna były czymś oczywistym, niezauważalnym wręcz (jak prysznic czy możliwość oddychania powietrzem) awansują niespodziewanie do rangi luksusu, którego po prostu nie sposób nie docenić. Słowem - cieszy się człowiek jak cholera z byle głupot.
Gdy wieczorem 11. października dobiliśmy do wybrzeży Flores byliśmy megapodekscytowani perspektywą ponownego stąpania po stałym lądzie, zjedzenia czegoś innego niż ryż i gotowane warzywa, a także napicia się niesłonej kawy czy herbaty. A jak jeszcze znaleźliśmy bungalow, który nie stanowił kanału wentylacyjnego dla usytuowanej pod nim kotłowni i miał na wyposażeniu kran ze słodką wodą to mało się tam nie przewróciliśmy ze szczęścia. Gdyby nie uszy, to uśmiechalibyśmy się dookoła głowy. Cała sytuacja mogłaby z powodzeniem służyć do ilustracji mechanizmów działania piramidy Maslowa. Cały następny dzień pochłonięci byliśmy pławieniem się we wspomnianych wyżej luksusach i na motory wskoczyliśmy ponownie dopiero nazajutrz.
Istnieją zasadniczo dwa główne powody do odwiedzenia Labuan Bajo. Pierwszym jest wizyta u smoków, a drugim plasujące się w czołówce światowych rankingów okoliczne miejscówki nurkowe. Większość turystów spędza tam więc całe dnie, a do portu zawija jedynie przenocować, wycieczek w głąb wyspy nie biorąc jednocześnie pod uwagę. Może to i dobrze, bo dzięki temu zachodnią część Flores mieliśmy w zasadzie na wyłączność, a nieprzywykli do widoku obcokrajowców miejscowi traktowali nas iście po królewsku.
To nieprawdopodobne uczucie, kiedy każda - ale to dosłownie każda! - napotkana osoba uśmiecha się do ciebie i cię pozdrawia. Jadąc przez las, pola czy łąki kiwa się co jakiś czas głową, rzuca w odpowiedzi entuzjastycznym slamat pagi lub innym indonezyjskim przywitaniem i jest git, wszyscy uśmiechnięci. Ale co, gdy przejeżdża się akurat przez jakąś wieś lub miasteczko? Wtedy, żeby nikogo nie pominąć, wypadało by chyba kierować jednorącz, a uniesioną drugą ręką pozdrawiać nieustannie naród. Jak nie przymierzając Elżbieta II na paradzie z okazji dnia świętego Jerzego. Ta niezwykła otwartość i serdeczność Florusiów (bo tak właśnie nazywam mieszkańców Flores) sprawia, że za każdym razem, gdy chcieliśmy zatankować, coś przekąsić lub po prostu chwilę odetchnąć w cieniu od razu nawiązywała się interakcja. Ani się człowiek obejrzał, a już lądował na czyimś ganku i ucinał sobie z gospodarzem kulawą pogawędkę przy kubku dymiącej kawy*. Albo - jak ma się przy okazji furę szczęścia - to zostawał zaproszony na... Kropka, więcej nie zdradzę. Będzie w następnym wpisie.
Rysą na szkle naszego pobytu na Flores był przykry incydent, który przydarzył się gdy wracaliśmy do siebie po całym dniu przedzierania się przez położone na wschód od Labuan Bajo góry. Totalny offroad! Przez kilka godzin jechaliśmy w strugach deszczu przez dżunglę, na zmianę zjeżdżając i wspinając się pod górę głównie po zamienionych w regularne potoki i pozbawionych już resztek nawierzchni drożynach. Jakimś cudem dojechaliśmy jednak cali, zdrowi, śliczni i pachnący do głównej drogi. Pozostało nam już ledwie kilkanaście kilometrów po eleganckiej, równiutko wyasfaltowanej szosie, więc śmigaliśmy sobie adekwatnie do okoliczności koło pięćdziesiątki, aż jak tu mi nagle przed koła kura nie wyskoczy!
To były ułamki sekund, jak zwykle z resztą w takich przypadkach. Dałem po hamulcach, stopy wystawiłem na zewnątrz, żeby poprawić balans i w razie czego coś tam jeszcze ewentualnie zamortyzować, a jednocześnie jakimś chytrym manewrem uniknąłem kolizji, ratując tym samym smętny kurzy żywot. Zanim zdążyłem jeszcze wpaść w zachwyt nad tym jak zgrabnie wybrnąłem z opresji, usłyszałem z tyłu paskudny zgrzyt szorującego o asfalt żelastwa poprzedzony krótkim acz dosadnym "jeb!". Okazało się, że to maszyna taty, który nie chcąc przyrżnąć we mnie po tym jak gwałtownie zwolniłem, położył ją. Gdy już wstał i się otrzepał, cieknąca po rękawie strużka krwi zdradziła, że swój wkład w zatrzymanie przewróconego motoru miał też prawy łokieć. Hamować - to rozumiem, ale dlaczego właśnie łokciem, ja się pytam? Nie mam bladego pojęcia, do dziś nie chce mi powiedzieć.
Publikacja zdjęć z całego zajścia, jak i późniejszej wizyty w szpitalu została niestety zablokowana pod groźbą wydziedziczenia.
----------
* Wierzcie lub nie, ale na dłuższą metę nic nie gasi pragnienia równie skutecznie, jak kilka łyków czegoś ciepłego.
Właśnie wróciłem z travenaliów.
OdpowiedzUsuńChciałbym za rok widzieć tam Ciebie z Ojcem i Hanką.:-)
Wyobrażam sobie zadowolenie Taty jak wstał z tego motoru. :-) Obstawiam ze 2 ciche dni po tym zajściu.
Blisko. Najpierw włączył się syndrom IPNu, czyli próba ustalenia winnego, najlepiej takiego co jest pod ręką i mówi po polsku, w związku z czym można by go od razu opierdolić. Kura odpadała, bo nie gdakała po naszemu, a poza tym od razu gdzieś spierniczyła, więc zostałem tylko ja.
UsuńSzybko jednak wyperswadowałem podążanie tą ścieżką i zasugerowałem skupienie się raczej na ratowaniu ręki. Także bez spiny się ostatecznie obeszło.
Yo!
N I E S A M O W I T E PORTRETY
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńto byłam ja ale nie chciałam być unknown
UsuńLubię to!
OdpowiedzUsuńha ha kura wyczuła co się święci i zawczasu zwiała :)))))
OdpowiedzUsuńKrzyczałem za nią "kura mać!", ale mnie zignorowała i poszła się zajmować swoimi kurzymi sprawami. A może trzeba było ją jednak trzepnąć jak była okazja?
Usuńmoże i należało .... to zależy w jakim stanie jest łokieć Jurka :))
UsuńPodróż jest jak małżeństwo. Podstawowym błędem jest myślenie, że możesz ją kontrolować.Podziwiam Was za wytrwałość.Wszystkie zdjęcia super,czytam i myślę,że nie dała bym rady na taką wyprawę.
OdpowiedzUsuńCzekam już na zdjecia i wpisy z Haneczką.
Pozdrawiam.
Nigdy nie mow nigdy. Ja tez nie myslalem, ze dam rade dopoki pierwszy raz nie wyjechalem. Milego dnia, Ola
Usuń