Ubud i okolice, 03-05.10.2016
Kiedy już nacieszyliśmy się małpim towarzystwem i napatrzyliśmy się na gwarne uliczki Ubud, przyszedł czas, żeby zacząć wreszcie korzystać z naszych (z bólem wystanych w urzędowych kolejkach) międzynarodowych praw jazdy. Od pani zawiadującej hotelem, w którym się zatrzymaliśmy wypożyczyliśmy więc dwie zgrabne hondy i ruszyliśmy na podbój balijskich szos.
Mimo, że samo Ubud jest naprawdę w porządku, to dopiero gdy je opuściliśmy odnieśliśmy wrażenie, że zaczęła się wreszcie prawdziwa akcja. Wiecie doskonale, co mam na myśli. Wiatr we włosach, wąska wstęga drogi przed nami i jazda w nieznane! Ani się człowiek obejrzał, a już gnał po wsiach na złamanie karku z przyprawiającymi o szybsze bicie serca 35km/h na liczniku. Szaleństwo, przygoda.
Ledwo opuściliśmy miasto i skręciliśmy z głównej, wiodącej ma północ trasy w którąś z bocznych dróg otoczeni zostaliśmy przez pocztówkowe krajobrazy pól i tarasów ryżowych oraz krzątających się po nich rolników w charakterystycznych słomkowych kapeluszach. Przy okazji ruch zmalał na tyle, że w spokoju, bez zbędnego ciśnienia mogliśmy powoli przywyknąć do ruchu lewostronnego i zwyczajów panujących na tutejszych drogach. Z perspektywy trzech dni spędzonych za kierownicą i przejechanych ponad 400 kilometrów muszę z radością przyznać, że naprawdę odpowiada mi balijski styl jazdy. Szybko, sprawnie, bez zbędnego kombinowania, ale jednocześnie kulturalnie i z poszanowaniem kierowców pozostałych pojazdów. Gdzie się da tam cię przepuszczą, zostawią w sam raz tyle miejsca ile potrzeba, żeby bezboleśnie włączyć się do ruchu i nie strąbią, kiedy coś pójdzie ci niewystarczająco płynnie albo przez nieuwagę wjedziesz gdzieś pod prąd. Jako ciekawostkę wspomnę jeszcze o powszechnym używaniu klaksonu niemal wyłącznie do sygnalizacji swojej obecności lub chęci wyprzedzania, a nie jak u nas jako dodatek do soczystej wiązanki na temat tego, co trąbiący sądzi o twojej mamie. Da się? Da się.
Tym sposobem w ciągu trzech dni, wyciskając z motorów siódme poty przejechaliśmy wzdłuż i wszerz północ i centralny rejon wyspy, zahaczając przy okazji o podnóża dwóch wulkanów, kilka efektownych świątyń, rybackie osady, a także zasnute mglą, pokryte plantacjami truskawek i kawy kopi luwak góry oraz całą masę niezwykle malowniczych wiosek. Co i rusz trafialiśmy przy okazji na uroczyste obchody jakichś lokalnych świąt, których uczestnikom najwyraźniej schlebiało nasze zainteresowanie, więc uśmiechali się do nas serdecznie i nie kręcili nosami na skierowany w ich stronę obiektyw aparatu.
Prawdziwą wisienką na torcie była natomiast sytuacja, która spotkała nas, gdy pewnego dnia zawiodło nas poczucie czasu przez co zmuszeni byliśmy wracać do Ubud już dobrze po zmroku. Jadąc po ciemku przez którąś z okolicznych miejscowości, po lewej stronie drogi zauważyliśmy zadaszoną scenę, na której własnie odbywała się próba szkolnej orkiestry i zespołu tanecznego. Zaparkowaliśmy więc przy pobliskim sklepie, gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę i lody, by chwilę później na dobre półtorej godziny rozgościć się pośród rodziców przyglądających się występowi swoich pociech.
Cały, pewnie z pięćdziesięcioosobowy zespół złożony był w głównej mierze z cymbalistów uderzających zgrabnymi metalowymi młoteczkami w płytki swoich kunsztownych instrumentów. Ponadto towarzyszyła im sekcja smyczkowa, kilku flecistów oraz siedzący z tyłu chłopcy wybijający rytm na olbrzymich gongach. Nad poprawnym brzmieniem całości czuwał siedzący w pierwszym rzędzie i grający na bębnie pan o stereotypowej aparycji starego mistrza z filmów karate. Czasem, gdy wymagała tego sytuacja rzucał tu i owdzie karcące spojrzenie, a gdy miał już pewność, że w grze jego podopiecznych zapanowała znów wzorowa harmonia, kiwał głową z aprobatą. Autor wybrzmiałej przed kilkoma chwilami fałszywej nuty ocierał wtedy pot z czoła i mógł wreszcie odetchnąć z wyraźną ulgą. Porządek musi być, zwłaszcza że jak powiedział nam kierownik zespołu, była to próba przed mającym się odbyć w ramach listopadowego festiwalu kultury balijskiej konkursem tego typu zespołów, nie ma więc miejsca na najdrobniejsze nawet niedociągnięcia.
Natomiast tego, co wyprawiało w tym czasie pięć tancereczek opisać się nie da. To trzeba po prostu zobaczyć. Jak internety mi pozwolą, to postaram się zamieścić tu krótki filmik pokazujący ich występ.
Przegrzebek 2.0 widzę, że dał radę. Super. Wypis mógłby się nazywać równie dobrze"born to be wild".
OdpowiedzUsuńNajbardziej zazdroszczę akcji z przedstawieniem. Czad!
My se tu gadu gadu, ale ja się pytam gdzie są zdjęcia i wypis z nurkowania?
Pozdro z jamy perkusisty bałkańskiego scream'u.
Janeno
no i widać kto tu sobie porządny aparat sprawił - od razu więcej zdjęć na blogu ! oby tak dalej :)
OdpowiedzUsuńfilmik to istny ogien! Chce wiecej!
OdpowiedzUsuń...ciekawe brzmienie cymbalistów,na Ukrainie ,w górach jest,ale to już tak rzadko,jeszcze,te ludzie z gór mają,inaczej wygląda instrument,a tu polączone:)zdjecia super.Pozdrowienia z deszczowej Brzoskwini.
OdpowiedzUsuńDzięki za ciepłe słowo. Yo!
OdpowiedzUsuń