poniedziałek, 31 października 2016

Wulkanów nie ma, ale też jest zajebiście

Negara, 23.10.2016

Ostatnim punktem na naszej indonezyjskiej agendzie miało być zdobycie Kawah Ijen, górującego nad wschodnim wybrzeżem Jawy wulkanu siarki. Wspinaczka z oczywistych względów nie wchodziła jednak w grę, więc wypad na Jawę zmuszeni byliśmy sobie odpuścić, a nasz dobiegający końca pobyt w Indonezji spuentować w inny sposób. Tak się szczęśliwie składało, że miałem na tę okazję asa w rękawie.

Będąc jeszcze w Polsce i doktoryzując się z okołoindonezyjskich tematów trafiłem na strzępy informacji dotyczących Mekepung. Podrążyłem nieco ten wątek i wyczytałem, że pod tą niewiele mówiącą nazwą kryją się gonitwy wodnych bawołów odbywające się w regencji Jembrana, w zachodnim Bali. Jest to tradycja wywodząca się z nieodległej wyspy Madura, skąd przybyła tu niegdyś razem z tamtejszymi emigrantami poszukującymi przestrzeni do życia oraz nadających się do uprawy gruntów. Impreza odbywa się w co drugą niedzielę wyłącznie w czasie pory suchej, a my mieliśmy szczęście trafić akurat na wielki finał i zamknięcie sezonu. Wygląda więc na to, że nie ma wulkanów, ale też jest zajebiście, że tak pozwolę sobie sparafrazować Laskę z "Chłopaki nie płaczą".


Z grubsza wygląda to tak. Rywalizujący jeźdźcy podzieleni są na dwa zespoły, czerwony i zielony, złożone z reprezentantów odpowiednio wschodniego i zachodniego brzegu Ijo Gading, rzeki przepływającej przez stolicę regionu, Negarę. Poza nagrodami pieniężnymi i prestiżem, który zwycięzcy poszczególnych gonitw przynoszą swoim frakcjom, stawką zawodów jest także wzrost rynkowej wartości byków, najlepsze i najdorodniejsze z których czeka w niedalekiej przyszłości inseminacyjne eldorado.

Skoro już o nich mowa, to w wyścigach uczestniczy grubo ponad setka olbrzymich, ważących często niemal tonę bawołów, które specjalnie na tę okazję stroi się jak księżniczki. Głowy przyozdabia się im czymś na kształt niezwykle kunsztownej złotej korony, rogi maluje farbą lub owija kolorowym materiałem, a na szyjach zawiesza dzwonki. Całości wizerunku dopełniają natomiast wplecione w ich uprzęże barwne pióra, kwiaty i falbanki. Niby pstrokacizna, ale i tak robi naprawdę ogromne wrażenie i pozwala poczuć wyjątkowość sytuacji.


Niestety, gdy już się zacznie i dwie pary bawołów pędzą na złamanie karku po niemal dwukilometrowym torze, kończy się dla nich taryfa ulgowa. Dżokeje balansujący zgrabnie na ciągniętych przez nie dwukołowych wózkach nie przebierają w środkach, żeby wycisnąć z nich ile tylko się da i piorą je zawzięcie po tyłkach pałami najeżonymi kilkumilimetrowymi gwoździami. No szlag by ich trafił, barbarzyńców jednych! Jakby nie mogli się obejść bez tego.



Oprawa całej imprezy przypomina z grubsza wiejski festyn, tyle że taki na cztery fajery. Wiecie o co chodzi - mrowie ludzi, stragany z przekąskami i tandetnymi plastikowymi zabawkami, wata cukrowa i tego typu historie. Do pełni szczęścia brakowało tylko disco polo, co w sumie po niedawnych doświadczeniach było cokolwiek rozczarowujące. Liczona w grubych tysiącach publika, gdy już się naje, napije i obstawi u buka, chcąc być jak najbliżej akcji tłoczy się potem na samym skraju dość wąskiego toru, a krążący w te i z powrotem sprzedawcy plączą się pod nogami, nie raz dopiero w ostatniej chwili uskakując przed pędzącym zaprzęgiem. Co ciekawe, mimo oczywistych zagrożeń jakie to ze sobą niesie,  trasa gonitwy nie jest w żaden sposób odgrodzona i generalnie poza podstawowym instynktem samozachowawczym nie obowiązują żadne środki ostrożności. Pełna anarchia, to lubię! Pod warunkiem rzecz jasna, że wszyscy kończą cali i zdrowi, co nie było jednak w tym przypadku wcale takie oczywiste. Sam byłem w pewnym momencie do tego stopnia pochłonięty fotografowaniem, że zapomniałem o bożym świecie i niewiele brakowało, a oberwałbym rogiem od bawoła, który wybity z rytmu zboczył nieco ze spodziewanej trasy i od kolizji dzieliły nas dosłownie centymetry. Dobra karma dała jednak o sobie znać i skończyło się na strachu. Ja nie tak dawno oszczędziłem kurę, a teraz mi się szczęśliwie upiekło, więc jesteśmy kwita.




czwartek, 27 października 2016

Forza Bali!

Ubud, Gianyar (Bali), 16-20.10.2016

Cóż, kontuzja taty na jakiś czas ukróciła nasze motocyklowe zapędy. Bez motorów na Flores to nie byłoby już to samo, więc żeby nie zamulać w Labuan Bajo polecieliśmy z powrotem na Bali. Będąc już na miejscu znaleźliśmy za grosze elegancki hotelik z pięknym ogrodem i basenem, gdzie pławiąc się w ekskluzywie zamierzaliśmy cierpliwie poczekać na powrót do formy sprzed wypadku. Takie było przynajmniej założenie. W praktyce wyszło natomiast, że gdy tylko tacie udało się postawić kilka kroków bez kuśtykania, a utrzymanie szklanki z herbatą przestało być wyzwaniem ponad możliwości, uznał że w zasadzie to nie widzi przeciwwskazań, żeby znów coś tam pojeździć. Twarda sztuka, nie ma co. Nie narzucając sobie przesadnie ambitnych celów ani nie forsując zbytnio tempa ruszyliśmy więc przed siebie, zachwycając się po drodze urodą całej serii imponujących świątyni i przepięknych wiejskich pejzaży.




Któregoś popołudnia trafiła nam się natomiast historia z zupełnie innej beczki. Pomyliliśmy drogę i zamiast jechać prosto do siebie, zahaczyliśmy przypadkiem o pobliski Gianyar. Niespodziewanie zakorkowane ulice oraz całe mrowie zaparkowanych jak popadnie aut i motorów wskazywały wyraźnie, że coś się święci. Zanim jeszcze na dobre zaczęliśmy się zastanawiać co, wszelkie wątpliwości rozwiały grupki ludzi ubranych w sportowe koszulki i zmierzających w kierunku widocznego w oddali stadionu. Takich okazji się nie przepuszcza, więc przedzierając się przez zasieki koników próbujących wcisnąć nam vipowskie wejściówki, po kilku minutach dotarliśmy do kas. Chwilę później, lżejsi o 60.000 rupii siedzieliśmy już na płonącej żywym ogniem południowej trybunie stadionu, będącego sceną najwyższej próby spektaklu - meczu indonezyjskiej ekstraklasy piłkarskiej, w którym Bali United podejmowało krajowego potentata i aktualnego lidera tabeli, Madurę United. Czujecie powagę sytuacji, prawda?

Szybko skumaliśmy się z siedzącym nieopodal chłopakiem, który potem przez cały mecz wprowadzał nas w arkana tutejszego futbolu. Dowiedzieliśmy się między innymi co nieco o historii i perspektywach lokalnego klubu, kondycji indonezyjskiej piłki oraz o tym, że jawajskie kluby mają obrzydliwie nadzianych sponsorów, więc jeszcze przez długie lata nie sposób będzie nawiązać z nimi równorzędnej walki. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

To co na boisku wyprawiali piłkarze wołało o pomstę do nieba, więc cała moja uwaga skupiła się na kibicach, którzy muszę przyznać trzymali fason i ze swoich obowiązków wywiązywali się nad wyraz rzetelnie. Nad stadionem cały czas powiewały dziesiątki kolorowych flag, dobosze nieustająco dudnili w bębny, wybijając rytm pod sympatycznie brzmiące przyśpiewki, a na sektorze przyjezdnych płonęły race, spowijając siwym dymem tamtejsze audytorium. Co ciekawe, nikomu nie przyszło jednocześnie do głowy, żeby korzystając z anonimowości jaką daje tłum zacząć zachowywać się jak troglodyta. Nie padały więc żadne wyzwiska, a przyśpiewki i hasła na wywieszonych transparentach miały wyłącznie charakter pozytywny. Nie jest to wcale takie oczywiste, bo - żeby nie szukać daleko - u nas kibicowanie polega w dużej mierze na lżeniu siebie nawzajem i na szukaniu guza, oczywiście na cudzej głowie. Wiem co mówię, bo jak chodziłem w Krakowie na mecze, to mimo że siadałem na teoretycznie "lepszym" sektorze, pośród wydawać by się mogło kulturalnych ludzi w różnym wieku, to i tak zdążyłem się na to napatrzeć, a po meczu zwykle czułem się wręcz osmarkany jadem, który przez pełne 90 minut lał się dosłownie z każdej strony. Nigdy nie zrozumiem, skąd się tacy biorą.




Tymczasem tutaj po zakończonym bezbramkowym remisem meczu wszyscy, niezależnie od klubowych preferencji solidarnie opuścili stadion i zaczęli grzecznie rozjeżdżać się po domach. Mimo, że nie towarzyszyły im przy tym zastępy policjantów, zasieki z drutu kolczastego ani armatki wodne*, obeszło się bez zadymy i śmiało można założyć, że nikt nie dostał po pysku. Tak to właśnie powinno wyglądać w cywilizowanym kraju, więc czując delikatne zażenowanie, że sam najwyraźniej z takiego nie pochodzę, żeby choć trochę to zamaskować sprawiłem sobie piękną jak marzenie koszulkę zespołu gospodarzy.

Forza Bali United!


----------
* Chociaż te w sumie by się przydały, bo prażyło niemiłosiernie.

niedziela, 23 października 2016

Z milionów cię wybrałem

Malwatar, 13.10.2016

Było już późne popołudnie, gdy przejeżdżaliśmy przez przedmieścia Malwatar, oddalonego od Labuan Bajo, w który się się zatrzymaliśmy o jakieś 80 kilometrów. Pomni niedawnych balijskich doświadczeń, aby nie musieć się znów telepać po ciemku po nieoświetlonych wiejskich drogach, przyjęliśmy kurs na bazę.


Nasze ambitne plany szlag jednak trafił w momencie, gdy dostrzegliśmy grupkę ludzi tańczących wewnątrz usytuowanej przy drodze sali. "Cóż to za pierwszorzędny melanż?", pomyślałem i postanowiłem natychmiast ustalić kto, co, jak i dlaczego bez nas. Uniwersalnie zrozumiałym gestem zagadnąłem stojącego przed wejściem staruszka czy możemy wejść i osobiście się o tym przekonać. Nie miał najwyraźniej nic przeciwko, bo chwyciwszy mnie za ramię zaczął prowadzić nas przez wypełnioną biesiadnikami salę. Mijając wystrojone w pstrokate hidżaby kobiety i mężczyzn noszących charakterystyczne dla tutejszych muzułmanów czapki dotarliśmy do siedzącej na końcu pary, której zostaliśmy przedstawieni. Ich wygląd, jak i pozostałe okoliczności nie pozostawiały już żadnego pola do interpretacji. Byli to państwo młodzi, a my znajdowaliśmy się właśnie na muzułmańskim weselu.


Przeszło mi wtedy nawet przez myśl, że być może nie jestem ubrany odpowiednio do okazji. Adidasy i krótkie spodenki, które miałem na sobie były wprawdzie odrobinę nie na miejscu, ale sytuację ratowała biała koszulka ze Snoop Doggiem, która na szczęście w pełni maskowała te niedociągnięcia i sprawiła, że wyglądałem i czułem się jak pięć złotych. Albo jak milion dolarów, co kto woli.


Kiedy wymieniliśmy z kim trzeba uściski dłoni, a każdy zainteresowany miał już z nami zdjęcie na swoim telefonie, wydarzenia potoczyły się zwyczajnym (tyle, że abstynenckim) weselnym rytmem. Najpierw zaprowadzono nas do mieszczącej się na zewnątrz kuchni, a gdy już poradziliśmy sobie w jakimś stopniu z potrawami którymi nas tam uraczono, wyciągnięto mnie na parkiet. Tam miałem okazję przez kilka minut robić z siebie głupka ku uciesze gawiedzi, podrygując skocznie w rytm... No właśnie! Wyobraźcie sobie, że tym co najczęściej sączyło się z głośników było ni mniej, ni więcej, tylko nasze ukochane disco polo. Ta-daaa! Dzięki głębokiej znajomości tematu udało mi się nawet zidentyfikować "Bananową Agnieszkę" z repertuaru After Party i "Z milionów cię wybrałem" zespołu Effect. Początkowo rozbawiło mnie to niezmiernie, ale potem naszła mnie krzepiąca refleksja, że nawet na drugim końcu świata ludzie nie są w stanie przejść obojętnie wobec owoców naszej rodzimej kultury. I z tego wszystkiego aż mi się ciepło na sercu zrobiło.






Nie chcąc zabierać show państwu młodym (a tak właśnie to przez chwilę wyglądało), urwaliśmy się z wesela po niespełna dwóch godzinach obecności. Nie za długo nam tam wprawdzie zeszło, ale i tak wspominać to będziemy na pewno jeszcze przez wiele, wiele lat. W końcu nie co dzień zdarza nam się zażywać melanżu na muzułmańskim weselu.

----------
P.S. Wybaczcie bylejakość nagrań, ale wszystkie bez wyjątku rejestrowane były wyciskarką do twarogu.

piątek, 21 października 2016

Być jak Elżbieta II

Labuan Bajo i okolice (Flores), 11-14.10.2016

Jedną z kwestii nierozerwalnie związanych z długoterminowym podróżowaniem po świecie jest postępujące obniżanie progu wymagań dotyczących komfortu i wzrost tolerancji na wszelkie niedogodności. Jednocześnie rzeczy, które do niedawna były czymś oczywistym, niezauważalnym wręcz (jak prysznic czy możliwość oddychania powietrzem) awansują niespodziewanie do rangi luksusu, którego po prostu nie sposób nie docenić. Słowem - cieszy się człowiek jak cholera z byle głupot.

Gdy wieczorem 11. października dobiliśmy do wybrzeży Flores byliśmy megapodekscytowani perspektywą ponownego stąpania po stałym lądzie, zjedzenia czegoś innego niż ryż i gotowane warzywa, a także napicia się niesłonej kawy czy herbaty. A jak jeszcze znaleźliśmy bungalow, który nie stanowił kanału wentylacyjnego dla usytuowanej pod nim kotłowni i miał na wyposażeniu kran ze słodką wodą to mało się tam nie przewróciliśmy ze szczęścia. Gdyby nie uszy, to uśmiechalibyśmy się dookoła głowy. Cała sytuacja mogłaby z powodzeniem służyć do ilustracji mechanizmów działania piramidy Maslowa. Cały następny dzień pochłonięci byliśmy pławieniem się we wspomnianych wyżej luksusach i na motory wskoczyliśmy ponownie dopiero nazajutrz.



Istnieją zasadniczo dwa główne powody do odwiedzenia Labuan Bajo. Pierwszym jest wizyta u smoków, a drugim plasujące się w czołówce światowych rankingów okoliczne miejscówki nurkowe. Większość turystów spędza tam więc całe dnie, a do portu zawija jedynie przenocować, wycieczek w głąb wyspy nie biorąc jednocześnie pod uwagę. Może to i dobrze, bo dzięki temu zachodnią część Flores mieliśmy w zasadzie na wyłączność, a nieprzywykli do widoku obcokrajowców miejscowi traktowali nas iście po królewsku.



To nieprawdopodobne uczucie, kiedy każda - ale to dosłownie każda! - napotkana osoba uśmiecha się do ciebie i cię pozdrawia. Jadąc przez las, pola czy łąki kiwa się co jakiś czas głową, rzuca w odpowiedzi entuzjastycznym slamat pagi lub innym indonezyjskim przywitaniem i jest git, wszyscy uśmiechnięci. Ale co, gdy przejeżdża się akurat przez jakąś wieś lub miasteczko? Wtedy, żeby nikogo nie pominąć, wypadało by chyba kierować jednorącz, a uniesioną drugą ręką pozdrawiać nieustannie naród. Jak nie przymierzając Elżbieta II na paradzie z okazji dnia świętego Jerzego. Ta niezwykła otwartość i serdeczność Florusiów (bo tak właśnie nazywam mieszkańców Flores) sprawia, że za każdym razem, gdy chcieliśmy zatankować, coś przekąsić lub po prostu chwilę odetchnąć w cieniu od razu nawiązywała się interakcja. Ani się człowiek obejrzał, a już lądował na czyimś ganku i ucinał sobie z gospodarzem kulawą pogawędkę przy kubku dymiącej kawy*. Albo - jak ma się przy okazji furę szczęścia - to zostawał zaproszony na... Kropka, więcej nie zdradzę. Będzie w następnym wpisie.


Rysą na szkle naszego pobytu na Flores był przykry incydent, który przydarzył się gdy wracaliśmy do siebie po całym dniu przedzierania się przez położone na wschód od Labuan Bajo góry. Totalny offroad! Przez kilka godzin jechaliśmy w strugach deszczu przez dżunglę, na zmianę zjeżdżając i wspinając się pod górę głównie po zamienionych w regularne potoki i pozbawionych już resztek nawierzchni drożynach. Jakimś cudem dojechaliśmy jednak cali, zdrowi, śliczni i pachnący do głównej drogi. Pozostało nam już ledwie kilkanaście kilometrów po eleganckiej, równiutko wyasfaltowanej szosie, więc śmigaliśmy sobie adekwatnie do okoliczności koło pięćdziesiątki, aż jak tu mi nagle przed koła kura nie wyskoczy!

To były ułamki sekund, jak zwykle z resztą w takich przypadkach. Dałem po hamulcach, stopy wystawiłem na zewnątrz, żeby poprawić balans i w razie czego coś tam jeszcze ewentualnie zamortyzować, a jednocześnie jakimś chytrym manewrem uniknąłem kolizji, ratując tym samym smętny kurzy żywot. Zanim zdążyłem jeszcze wpaść w zachwyt nad tym jak zgrabnie wybrnąłem z opresji, usłyszałem z tyłu paskudny zgrzyt szorującego o asfalt żelastwa poprzedzony krótkim acz dosadnym "jeb!". Okazało się, że to maszyna taty, który nie chcąc przyrżnąć we mnie po tym jak gwałtownie zwolniłem, położył ją. Gdy już wstał i się otrzepał, cieknąca po rękawie strużka krwi zdradziła, że swój wkład w zatrzymanie przewróconego motoru miał też prawy łokieć. Hamować - to rozumiem, ale dlaczego właśnie łokciem, ja się pytam? Nie mam bladego pojęcia, do dziś nie chce mi powiedzieć.

Publikacja zdjęć z całego zajścia, jak i późniejszej wizyty w szpitalu została niestety zablokowana pod groźbą wydziedziczenia.

----------
* Wierzcie lub nie, ale na dłuższą metę nic nie gasi pragnienia równie skutecznie, jak kilka łyków czegoś ciepłego.