Tajlandia, 10.03-02.05.2012
5. Wyskoczyć
z butów
Chcąc
założyć w Tajlandii albo Indochinach własny sklep lub restaurację, nie bierze się
w ogóle pod uwagę kupna lub wynajęcia osobnego, przeznaczonego specjalnie na
ten cel lokalu. Żyjąc w kilkupiętrowym domu w razie potrzeby z łatwością można przecież
wydzielić fragment dolnej kondygnacji. Wynikające z tego korzyści są nie do
przecenienia, bo nie dość, że unika się kosztownej inwestycji, to ma się
jeszcze nieprzyzwoicie wprost blisko do roboty.
Wspominam
o tym dlatego, że wbrew temu co może się wydawać, prowadzenie biznesu na
parterze, nie oznacza wcale jego automatycznej utraty przez pozostałych
domowników. Przekraczając próg rodzinnego spożywczaka należy więc mieć na
uwadze, że wchodzi się jednocześnie do czyjegoś dużego pokoju. W związku z powyższym
nikogo nie powinien dziwić widok drzemiących na kanapie albo gapiących się w
telewizor lokatorów, a domowa atmosfera udziela się tym bardziej, że przed
wejściem należy zazwyczaj wyskoczyć z butów.
6. Tanaka
Tajlandczycy
za słońcem, delikatnie mówiąc, nie przepadają. Gdyby mieli możliwość, to by je
pewnie przykryli plandeką (z wizerunkiem króla oczywiście). Problemem nie jest wbrew
pozorom wysoka temperatura, lecz związane z opalaniem kwestie zdrowotne. Cienia
szukają więc jak tylko mogą pod zaopatrzonymi w szerokie ronda nakryciami głowy
i, pełniącymi w tym wypadku swoją nominalną funkcję, parasolami.
Z
kolei na pograniczu birmańskim kobiety od świtu do zmierzchu chodzą z twarzami
wysmarowanymi tanaką. Jest to
sprzedawany na targach rodzaj gliny, który wymieszany z wodą daje substancję
nie dość, że chroniącą przed szkodliwym działaniem promieni, to mającą w
dodatku działanie przeciwzmarszczkowe. O wszystkim dowiedzieliśmy się od naszej
gospodyni z Mae Sariang, która ze swoimi 61 latami i nieskazitelną cerą jest żywym
dowodem na jej skuteczność.
7. Mr
T
Tajlandzkie
imiona i nazwiska są szalenie skomplikowane i z łatwością zapamiętać je mogą chyba
jedynie tutejsi. Dlatego też, kiedy tylko zachodzi taka potrzeba, przedstawiają
się oni nie za pomocą zapisanej w ich dowodach, raniącej nasze uszy i
języki frazy, tylko krótką, wpadającą w ucho ksywą. Skutecznie rozwiązuje to
wszelkie nieporozumienia i sprawia, że nawet po długich tygodniach z marszu
jesteśmy sobie w stanie przypomnieć personalia wielu spotkanych na trasie osób.
Malownicze okolice Chiang Mai pomógł nam poznać Po, podstawy birmańskiej kuchni
przybliżył nam Bobo, a naszą ulubioną postacią lokalnej sceny reagge jest niepodważalnie
Mr T.
8. Maí maĭ maî maī? Wersja druga, poprawiona
Przy
okazji kambodżańskich osobliwości poruszyłem temat języków tonalnych, jako
przykład podając tytułowe tajskie zdanie. Lingwista jednak ze mnie żaden, więc
po bardziej wiarygodne informacje sięgnąłem do najlepszego z dostępnych źródeł,
czyli do Nuan, która nie dość, że jest Tajką z dziada pradziada, to jeszcze na
co dzień uczy obcokrajowców języka tajskiego. W tej sytuacji mieliśmy więc
uzasadnione prawo oczekiwać, że w sposób profesjonalny i ostateczny rozwieje
wszelkie nasze lingwistyczne wątpliwości. No cóż, mimo szczerych chęci i
niewątpliwych kwalifikacji, jej krótkie wprowadzenie zamiast oczekiwanego uporządkowania
dotychczasowej wiedzy, zrobiło nam w głowach jesień średniowiecza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz