Tajlandia, 10.03-02.05.2012
1. Niech
żyje król!
Jeśli jest w Tajlandii ktoś mogący poszczycić się większą popularnością niż Lady Gaga czy Cristiano Ronaldo, to z pewnością jest to Bhumibol Adulyadej, znany lepiej jako król Rama IX Wielki. Dla nas, obywateli kraju od ponad dwóch wieków nie będącego monarchią, jest to wyjątkowo ciekawa kwestia, więc przy każdej ku temu sposobności próbowaliśmy dociec, jak naprawdę się sprawy mają. Czy jest to faktycznie wypływająca ze szczerego serca sympatia, czy jedynie podszyty strachem, dogmatyczny szacunek?
Pewności mieć nie możemy, ale na pierwszą opcję wskazywały zarówno pochlebne opinie naszych rozmówców, jak i zdjęcia, które mimo iż obowiązku nie ma, wiszą w każdym niemal domu, hotelu czy restauracji i w znakomitej większości przedstawiają króla nie jako wielkiego wodza narodu, lecz grającego na saksofonie lub machającego do żony z okna odjeżdżającego pociągu sympatycznego człowieka.
2. Phi
Skoro już jesteśmy w temacie architektury wnętrz, to kolejnym po zdjęciach sztandarowym motywem są niewielkie ołtarzyki, ustawiane nie tylko w domach czy sklepach, ale także w ich najbliższym otoczeniu. Wbrew naszym pierwszym przypuszczeniom, nie mają one jednak wiele wspólnego z kwestiami czysto religijnymi, a zostawiane na nich ofiary w postaci kwiatów, napojów, jedzenia i palonych kadzideł mają za zadanie obłaskawienie duchów phi. W południowo-wschodniej Azji wciąż żywa jest bowiem animistyczna wiara w zamieszkujące każde miejsce na Ziemi istoty, z którymi pokojową koegzystencję zapewnić mogą jedynie odpowiednio zaopatrywane ołtarzyki.
Czy może być lepsza i bardziej symboliczna zachęta do recyclingu niż kosz na śmieci wykonany z wywróconej na lewą stronę opony? Poza dającymi się policzyć na palcach jednej ręki odstępstwami, wszędzie od Kambodży po Tajlandię, tak właśnie one wyglądały i odnoszę wrażenie, że spełniały swoją funkcję nie gorzej niż znane z naszych osiedli zestawy różnokolorowych kontenerów. Mimo, że bezpośrednio do sortowania odpadów się nie przyczyniały, to w niewyjaśniony sposób, co trzeba trafiało jednak w ręce kreatywnych Tajlandczyków i wracało do wtórnego obiegu w postaci sprzedawanych na targach czapek, portfeli i innych cieszących oko gadżetów.
Jest rok dwa ty-sią-ce pięć-set pięć-dzie-sią-ty pią-ty. Ro-bo-ty o-pa-no-wa-ły Zie-mię*... Taki niewyszukany początek powieści sci-fi gładko przeszedłby pewnie niemal wszędzie, ale z pewnością nie w Tajlandii, gdzie według obowiązującego kalendarza (liczącego lata od momentu narodzin Buddy) rok 2555 jest właśnie teraz i z odległą przyszłością kojarzyć się może co najwyżej średnio.
A skoro już o datach mowa, to przypadające na połowę kwietnia święto Songkran, czyli tajski nowy rok, był już trzecim po naszym i chińskim (22/23.01), jaki mieliśmy okazję świętować w czasie tej podróży. Jakby kto pytał, to zależnie od kontekstu, aktualnie mamy więc 2012, tajski 2555 albo chiński rok smoka. Do wyboru, do koloru.
__________
* Ze specjalną dedykacją dla Ewci I.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSuper!
OdpowiedzUsuńAż miło sobie poczytać. :-)