Bangkok (Tajlandia), 24.04.2012, Ipoh
(Malezja), 03.05.2012
Będąc w Bangkoku przeżyliśmy pewnego wieczora zderzenie z
rzeczywistością. Przypomnieliśmy sobie, że kiedyś trzeba przecież do
domu wrócić i wypadałoby czym prędzej zacząć rozglądać się za jakimś lotem. Wiadomo,
im dużej byśmy zwlekali, tym biletów w rozsądnych cenach byłoby mniej, a
połączenia byłyby bardziej karkołomne. Koczowania na lotniskach, po niedawnych
doświadczeniach marokańskich, już się wprawdzie nie boimy, ale argument
finansowy skutecznie zmotywował nas do zakasania rękawów i zabrania się za
przeczesywanie internetu.
Ilość dostępnych możliwości przyprawiła nas o zawrót głowy,
tym bardziej, że najtańsze opcje okazywały się, o dziwo, najatrakcyjniejsze i pozwalały
nam na spędzenie ostatnich tygodni podróży w takich krajach, jak między innymi Nepal,
Malediwy, Sri Lanka albo Turcja. Wybór pozornie nie był łatwy, ale że Nepal i
Malediwy, w związku ze swoimi niepoważnymi, czeskobrzmiącymi nazwami oddały
konkurencję walkowerem*, a na Cejlonie w najbliższych miesiącach będzie szalał
monsun, to decyzja właściwie podjęła się sama i na 21. maja zabukowaliśmy lot z
Kuala Lumpur do Stambułu.
Kiedy ponad tydzień później przekraczaliśmy tajlandzko-malezyjską granicę mieliśmy trochę obaw. Opuszczaliśmy w końcu przesympatyczną Tajlandię na rzecz kraju, o którym wiedzieliśmy niewiele ponad to, że dominującą religią jest tam islam. Nie to, żeby nam to w jakiś sposób zawadzało, ale nie ma co się czarować, muzułmanie są jak na nasze standardy nieco szorstcy w obyciu. W kontaktach z nimi nie można sobie pozwolić na właściwą nam dawkę luzu, żeby przypadkiem nie pogubić się w licznych tabu, którymi obwarowują każdy niemal aspekt życia i nie popełnić w efekcie jakiegoś faux pas. Tak przynajmniej nam się do tej pory wydawało…
Na przedmieściach Ipoh wylądowaliśmy dobrze po 21:00 i z
marszu zabraliśmy się za poszukiwanie noclegu, co okazało się jednak znacznie
trudniejsze niż zazwyczaj, bo przed przyjazdem nie uznaliśmy za stosowne, żeby zaopatrzyć
się w przewodnik po kraju. Błąkaliśmy się więc bezowocnie już któryś kwadrans,
plecaki ciążyły nam jak nigdy, a morale leciało na łeb na szyję, kiedy jak z nieba
spadł nam niejaki Hafizi, który nie pozostając obojętnym na naszą bezradność, zaprosił
nas na kolację, potem obwiózł nas po okolicy, a gdy okazało się, że nie
obfituje ona w będące w naszym zasięgu finansowym lokale, zaproponował żebyśmy
przenocowali u niego.
Po całym dniu w drodze byliśmy strasznie wypruci, a nasz gospodarz,
który jest strażakiem, nazajutrz o 7:00 miał stawić się w komendzie. Wszyscy
byliśmy więc przekonani, że jak tylko weźmiemy prysznic, od razu uderzymy w kimono. Nic
jednak z tego nie wyszło, bo w międzyczasie z niewinnie zapowiadającej się
kurtuazyjnej pogawędki wywiązała się soczysta kilkugodzinna rozmowa. Szybko okazało
się, że mimo tego, iż różni nas praktycznie wszystko, od pochodzenia po
religię, nadajemy na tych samych falach. Błyskawicznie zredukowało to naturalny
w przypadku obcych sobie ludzi dystans i pozwoliło pogadać bardziej od serca,
szerokim łukiem omijając tematy związane z pogodą, a skupiając się między innymi na jego niedawnym ślubie i badmintonowych sukcesach.
Mając na uwadze zarówno pierwszy spędzony w Malezji dzień, jak i wydarzenia dni następnych, bijemy się w pierś i głupio nam, że zbyt łatwo daliśmy wiarę złej prasie, odnoszącej się obecnie do całego islamskiego świata. Na szczęście tacy ludzie, jak Hafizi i dziesiątki innych muzułmanów, z którymi mieliśmy do czynienia w Malezji, swoją postawą skutecznie skłaniają nas do kwestionowania na przyszłość tego typu obiegowych opinii i wyrobienia swoich własnych, być może bardziej przystających do rzeczywistości.
__________
* No co? Jakieś kryterium trzeba było przecież przyjąć...
Gdybym nie znał języka polskiego i sugerował się jedynie zdjęciami pomyślałbym, że prowadzisz blog kulinarny. :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy, smacznego!
Mama, Jasiu i Floruś z piracikiem w paszczy :-).
No właśnie!! na pohybel złej prasie :)
OdpowiedzUsuń