Ha Tien (Wietnam), Prek Chak (Kambodża), 12-13.01.2012
Gdy 12. stycznia pojawiliśmy się w przygranicznym Ha Tien, było więcej niż pewne, że to właśnie tutaj rozejdą się nasze drogi z Przegrzebkiem. Od czasu pobytu w Mui Ne staramy się go usilnie sprzedać, ale temat zawsze urywał się w momencie, kiedy wychodziła kwestia braku dowodu rejestracyjnego. No cóż, nasz ostatni przystanek przed opuszczeniem Wietnamu i wjazdem do Kambodży to jedyna już szansa na odzyskanie choć drobnej części zainwestowanych w motor funduszy. Na wypadek, gdyby ta sztuka miała nam się nie udać lub gdyby oferowane za Przegrzebka kwoty były haniebnie niskie, przygotowaliśmy plan "B", zakładający sprezentowanie go komuś, kto zrobi z niego dobry użytek.
Nowe światło na całą sprawę rzucił nieoczekiwanie syn właścicielki hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. "Wybieracie się do Kambodży, tak? A to nie wygodniej by wam było na motorze?". Hmm... Muszę przyznać, że tym genialnym w swojej prostocie pomysłem zbił nas całkowicie z tropu, bo jak sięgam pamięcią nie braliśmy nawet takiego wariantu pod uwagę. Już samo podróżowanie pojazdem bez wymaganych dokumentów podnosiło nam od czasu do czasu ciśnienie w stopniu wystarczającym, żeby nie rozważać nawet możliwości zbliżenia się na nim do naszpikowanego mundurowymi przejścia granicznego. Nasze obawy spotęgowało jeszcze wieczorne przeszperanie internetowych forów motocyklistów, którzy dzieląc się swoimi doświadczeniami, nie dawali większych szans na bezproblemowe i bezłapówkowe przekroczenie granicy nawet w wypadku posiadania całego zestawu papierów, z książką serwisową włącznie. O próbie dokonania tego bez dowodu rejestracyjnego nie wspomniano za to w żadnym wątku. Kto wie, może już najwyższy czas, żeby ktoś wreszcie przetarł ten szlak.
Nazajutrz, po porannym kryzysie związanym z zaginionymi okularami Haneczki, uznaliśmy, że skoro do odważnych świat należy, to nie pozostaje nam nic innego, jak rzucić potężne wyzwanie naszemu, spisującemu się dotychczas bez zarzutu, szczęściu i podjąć (być może pionierską) próbę przemycenia Przegrzebka do Kambodży. Z przygotowanym naprędce zestawem blefów, niewinnych uśmiechów i zdziwionych min, a gdyby one zawiodły, także plikiem dziesięcio- i jednodolarówek, ruszyliśmy w stronę granicy. Będąc już na miejscu musieliśmy odczekać swoje, stojąc we, właściwej dla tego typu miejsc, gigantycznej kolejce. Żeby nie marnować cennego czasu, staraliśmy się, na ile to było możliwe, rozpracować system pracy wietnamskich celników, opierając się przy tym na najlepszych wzorcach, zaczerpniętych z kryminałów i filmów szpiegowskich. Po kilkunastu minutach wnikliwej analizy wiedzieliśmy już, ilu ich jest, którym źle z oczu patrzy oraz jak zmieniają się na swoich posterunkach.
Bogatsi o tę wiedzę, korzystając z pierwszej nadarzającej się sposobności, prześliznęliśmy się niezauważenie przez dwa potencjalne punkty kontrolne, docierając tym samym do stanowisk kambodżańskich celników. Wypełniając podsunięte nam pod nos formularze wjazdowe przeżyliśmy chwile grozy. Zauważyliśmy bowiem, że w jednym z punktów wymagały one zadeklarowania sposobu przekroczenia granicy. Widząc nasze zmieszanie, podszedł do nas jeden z funkcjonariuszy i spojrzał wymownie na objuczonego wielkimi, żółtymi bagażami Przegrzebka, ucinając tym samym wszelkie ewentualne próby nagięcia faktów. Czując na sobie ciężki wzrok celnika, wpisaliśmy "moto" gdzie trzeba, a gdy tylko się oddalił, sięgnęliśmy po nowe blankiety, które wypełniliśmy ponownie, tym razem pozostawiając dla odmiany pustą rubrykę. Złożyliśmy je w okienku wraz z dołączonymi paszportami, opłaciliśmy wizy i z wielką ulgą przyjęliśmy fakt, że siedzącemu za szybką, rozpatrującemu nasze wnioski panu do szczęścia w zupełności wystarczyła znajomość naszych nazwisk, narodowości i numerów paszportów. Możliwość posiadania przez nas motoru, samochodu, jachtu czy helikoptera była mu natomiast obojętna do tego stopnia, że całkowicie zignorował luki w przeglądanych przez siebie formularzach i nie pofatygował się nawet, żeby zrobić nam w paszportach adnotację dotyczącą Przegrzebka, która pod groźbą kary finansowej obligowałaby nas do opuszczenia kraju razem z nim. Na koniec zwrócił nam dokumenty i uśmiechając się szeroko życzył szerokiej drogi.
Chwilę później, będąc już na terenie Królestwa Kambodży, goniliśmy wiatr po tamtejszych wioskach, starając się jeszcze przed zmierzchem dotrzeć do Kampotu. Bez wiążącego nam ręce wpisu w paszporcie, za to wciąż na grzebiecie Przegrzebka, ze zwitkiem spisanych wcześniej na straty dolarów w kieszeni i przepełniającą nas świadomością, że jak się chce, to się da.
Fragment o rozpracowaniu systemu pracy celników mnie rozłożył na łopatki !!! Aż zaczęłam o Was martwić. Ale mając na uwadze Wasze zdolności i urok osobisty ;) wierzę, że uda się Wam pokonać wszelkie przeciwności losu i Przegrzebek będzie Wam towarzyszył przez całą podróż :)
OdpowiedzUsuń