środa, 11 stycznia 2012

Na prawo most, na lewo most

Ben Tre, 3-6.01.2012

...a dołem Mekong płynie.

Delta Mekongu z powodu niewystarczająco rozbudowanej sieci mostów pozostawała do niadawna stosunkowo trudno dostępna dla podróżujących, którzy przy okazji wizyty w regionie w znakomitej większości ograniczali się jedynie do spędzenia kilku dni w My Tho. Chcąc dostać się w głąb delty było się bowiem zmuszonym do licznych przepraw promowych, stanowiących jedyną drogę na drugi brzeg mijanych po drodze odnóg rzeki i wydłużających podróż w nieskończoność. Ostatnimi laty wzięto się jednak z kopyta za poprawę tego stanu rzeczy, czego efekty widać w postaci wielu, niejednokrotnie bardzo imponujących, przecinających liczne rozgałęzienia Mekongu mostów. Korzystając z jednego z nich dotarliśmy w okolice Ben Tre.


Podróżując po Wietnamie już jakieś siedem tygodni wielokrotnie zdarzyło nam się zwrócić uwagę na dwie wielkie pasje jego mieszkańców, a mianowicie karambol i karaoke. Pierwsza z nich jest mało popularną odmianą bilarda, która jednak z jakichś przyczyn uznawana jest tutaj za sport narodowy. Polega ona w dużym skrócie na tym, żeby zagrać bilę rozgrywającą tak, aby uderzyła ona kolejno w pozostałe dwie znajdujące się na stole. Charakterystycznym widokiem, szczególnie dla południowej części kraju, są maleńkie kluby typu "dziura w ścianie", gdzie w ciasnych pomieszczeniach gromadzą się amatorzy tej gry i, co ciekawe, są to ludzie w dosłownie każdym wieku, od nastolatków po ledwo utrzymujących w rękach kij staruszków. Skalę zainteresowania dyscypliną znakomicie zobrazowała nam rozmowa z pewnym mieszkańcem Dalatu, który na nasze pytanie, czy grywa w karambola, odpowiedział, że jest przecież Wietnamczykiem.


Nie mogło być zatem inaczej i w naszym sąsiedztwie w Ben Tre również znajdowało się kilka miejsc, w których z powodzeniem można było rozegrać partyjkę lub dwie. Korzystając ze sposobności postanowiłem spróbować swoich sił, zwłaszcza, że w kontekście zbliżającego się wyjazdu do Kambodży mogła to być jedna z ostatnich okazji. Po kilku kwadransach samotnego oswajania się z grą i ustanowieniu własnego rekordu czterech poprawnych zagrań z rzędu, miałem nawet okazję stoczyć pojedynek z jednym z lokalsów. Nie potraktował mnie jednak wystarczająco poważnie i dał mi na początku zbyt duże fory, co przypłacił nieoczekiwaną klęską 19-30.


Dobra, karambol jest tu niezwykle popularny, ale to co ma miejsce w przypadku karaoke, to istne szaleństwo. Nie od dziś wiadomo, że śpiewać każdy może, ale Wietnamczycy potraktowali to hasło na tyle dosłownie, że klubów karaoke jest tu więcej niż sklepów spożywczych. Występują one w kilku różnych standardach, zaczynając od obskurnych, odpychających samym wyglądem bud, poprzez restauracje, gdzie upust swojemu talentowi można dać w przerwie między wódką a zakąską, a kończąc na upstrzonych neonami ekskluzywnych kilkupiętrowych lokalach, do których wstępu strzegą ochroniarze pod krawatem, pilnujący by każdy gość był wystrojony jak stróż w Boże Ciało. Jak kraj długi i szeroki nie uświadczy się tu pojedynczej miejscowości pozbawionej dostępu do tego typu rozrywki.


Nam jakoś do tej pory nie było z karaoke po drodze, ale w Ben Tre nie dość, że nadrobiliśmy zaległości, to jeszcze zrobiliśmy to w wielkim stylu! Króregoś leniwego popołudnia, bujając się wygodnie w hamakach, wabieni docierającymi do nas zewsząd dźwiękami, świadczącymi o tym, że kogoś w okolicy ewidentnie męczył talent, postanowiliśmy przyjrzeć się sprawie z bliska. Po krótkim spacerze zlokalizowaliśmy ich źródło. Okazała się nim niepozorna, zbita z desek i trzęsąca się w posadach od za bardzo podkręconego pokrętła volume buda, której przyglądaliśmy się chwilę zza płotu, próbując zebrać się na odwagę, żeby zrobić w jej kierunku pierwszy krok. Okazało się, że nie było to wcale potrzebne, bo gdy tylko zostaliśmy zauważeni przez kogoś z imprezującej wewnątrz ekipy, nasza inicjatywa okazała się zupełnie zbędna. Na dalszy rozwój wydarzeń nie trzeba było długo czekać i ani się obejrzeliśmy, a staliśmy już wewnątrz i z najbliższej odległości przysłuchiwaliśmy się jak pewien zabawny okularnik, zmotywowany naszą niespodziewaną obecnością, wspina się na wyżyny swoich woklanych możliwości. W nieustalony dotąd sposób w naszych dłoniach znalazły się też butelki zimnego jak marzenie piwa marki Saigon Export, co muszę przyznać bardzo nam spasowało. Towarzystwo miało już trochę w czubie, więc ktoś uznał zapewne, że potrzebujemy małej pomocy, żeby zacząć nadawać na wspólnych falach. Efekt został osiągnięty i chwilę później, objadając się dla odmiany zaserwowanym nam mango i arbuzem, musieliśmy studzić zapały naszych nowych znajomych, którzy zabrali się za, będące zazwyczaj stałym punktem programu, swatanie. Po jakiejś godzinie spędzonej wspólnie na śpiewie, tańcu, kulawych konwersacjach i opróżnianiu kolejnych Saigonów, opadła już nieco z sił karaokowa ekipa zarządziła odwrót i udała się na drzemkę, kończąc tym samym imprezę.


Na koniec wspomnę jeszcze, że udało nam się w końcu rozwikłać zagadkę długich paznokci. Rozwiązanie podsunął nam Yvan, francuski Kanadyjczyk, który miał okazję rozmawiać wcześniej na ten temat z jakimś Wietnamczykiem. Okazało się bowiem, że zgodnie z haneczkowymi przypuszczeniami, noszenie przez mężczyzn długich paznokci ma służyć podkreśleniu faktu, że nie muszą oni pracować fizycznie, co w ich mniemaniu ma doprowadzić do podniesienia ich statusu społecznego. Brzmi to dość dziwnie, ale zaczyna mieć ręce i nogi, gdy przypomnimy sobie, że u nas z podobnych przyczyn unikano przez wieki kojarzącej się z pracą w polu opalenizny.

1 komentarz: