Gdzieś w drodze z Ben Tre do Rach Gia, 8-9.01.2012
Wyjeżdżając za granicę i eksplorując nieznane sobie dotychczas tereny, zwykle oczekujemy także doznań natury religijnej. Kilka wspaniałych dni spędzonych w podbukaresztańskim Monastyrze Cernica, niesamowita rozmowa z buddyjskim mnichem w leżącej w Himalajach wiosce Dharamkot, czy nawet brutalne pobudki fundowane w środku nocy przez wyjącego niemiłosiernie muezina w którejś z marokańskich mieścin. Niezależnie gdzie się nie wybrać, zawsze o tożsamości miejsca, w większym lub mniejszym stopniu, stanowią lokalne wierzenia, wyznający je ludzie i wplecione w tamtejszy krajobraz budowle sakralne.
Tak było przynajmniej w przypadku moich poprzednich podróży, bo Wietnam postanowił niestety się wyłamać i oszczędzić nam tego typu atrakcji. Robiąc rundkę po północy kraju nie widzieliśmy bodaj jednej świątyni na tyle interesującej, żeby móc z przyjemnością zawiesić na niej oko. Nie mówię, że ich tam w ogóle nie było. Pewnie i były, tyle że jakoś nie było nam z nimi po drodze. Na południu było podobnie, a jedyne co rzuciło nam się w oczy, to niespodziewanie liczne kościoły katolickie. W znakomitej większości nie grzeszyły one jednak urodą, a trafiały się nawet i takie, które ze względu na toporną bryłę i wyłożone błyszczącymi, biało-błękitnymi kafelkami fasady z powodzeniem mogłyby być wzięte za wywinięty na lewą stronę basen. Ogólnego wrażenia nie poprawił nawet przypadający na nasz pobyt w Mui Ne okres świąteczny. Pierwsze spędzone poza domem Boże Narodzenie pozbawione było charakterystycznej dla polskich Świąt atmosfery.
No cóż. Na tym polu, jak widać, Wietnam nie miał nam wiele do zaoferowania i nic nie wskazywało, że coś mogłoby się w tej kwestii zmienić. Wydarzenia ostatnich dni pokazały jednak, że nie oddał konkurencji walkowerem i to, co najlepsze zostawił na sam koniec naszego dwumiesięcznego pobytu.
Tak było przynajmniej w przypadku moich poprzednich podróży, bo Wietnam postanowił niestety się wyłamać i oszczędzić nam tego typu atrakcji. Robiąc rundkę po północy kraju nie widzieliśmy bodaj jednej świątyni na tyle interesującej, żeby móc z przyjemnością zawiesić na niej oko. Nie mówię, że ich tam w ogóle nie było. Pewnie i były, tyle że jakoś nie było nam z nimi po drodze. Na południu było podobnie, a jedyne co rzuciło nam się w oczy, to niespodziewanie liczne kościoły katolickie. W znakomitej większości nie grzeszyły one jednak urodą, a trafiały się nawet i takie, które ze względu na toporną bryłę i wyłożone błyszczącymi, biało-błękitnymi kafelkami fasady z powodzeniem mogłyby być wzięte za wywinięty na lewą stronę basen. Ogólnego wrażenia nie poprawił nawet przypadający na nasz pobyt w Mui Ne okres świąteczny. Pierwsze spędzone poza domem Boże Narodzenie pozbawione było charakterystycznej dla polskich Świąt atmosfery.
No cóż. Na tym polu, jak widać, Wietnam nie miał nam wiele do zaoferowania i nic nie wskazywało, że coś mogłoby się w tej kwestii zmienić. Wydarzenia ostatnich dni pokazały jednak, że nie oddał konkurencji walkowerem i to, co najlepsze zostawił na sam koniec naszego dwumiesięcznego pobytu.
Wróciliśmy niemal w samą porę, bo gdy weszliśmy do przepełnionej zapachem kadzidła świątyni, ceremonia dopiero się zaczynała. Zajęliśmy więc miejsca we właściwych dla swoich płci sektorach i wytężyliśmy zmysły, dokładając wszelkich starań, żeby z uroczystości, której nieoczekiwanie byliśmy świadkami, nie umknął nam żaden szczegół. Całość opierała się głównie na monotonnym, niemal transowym wspólnym śpiewie, któremu towarzyszyła melodia wygrywana na prostym, jednostrunowym instrumencie przez siedzącego koło mnie chłopaka. Śpiewając wszyscy zgromadzeni (poza nami, rzecz jasna) klęczeli, od czasu do czasu wykonując dłońmi gesty, będące zapewne odpowiednikiem "naszego" znaku krzyża i bijąc pokłony w kierunku ołtarza. Co ciekawe, nie było tam żadnego kapłana, ani osoby prowadzącej nabożeństwo. Jak potem wyczytaliśmy, brak jakichkolwiek pośredników w kontaktach z Bogiem jest jednym z założeń tej religii. Ceremonia od początku zrobiła na nas piorunujące wrażenie. Towarzysząca jej mistyczna atmosfera była tak gęsta, że wręcz namacalna i w obawie przed jej zaburzeniem, długo musiałem zbierać się na odwagę, żeby zdecydować się na zrobienie z partyzanta kilku zdjęć.
Po uroczystości wraz z częścią towarzystwa obejrzeliśmy jeszcze odcinek wietnamskiej telenoweli, która utwierdziła nas jedynie w przekonaniu, że typowy dla tego gatunku archetyp miłej, pięknej dziewczyny, nieakceptowanej przez rodzinę i otoczenie oraz posiadającej jednocześnie kilku adoratorów, spośród których jeden jest sympatycznym, prostym chłopakiem, a drugi to bezwzględny miejscowy watażka, jest absolutnie międzynarodowy. Po napisach końcowych wskazano nam nasze cele, których lokalizacja odpowiadała tej, którą znaliśmy już ze świątynii. Prawa strona budynku była przeznaczona dla mężczyzn, lewa - dla kobiet. Chwilę później ułożyliśmy się już do snu na twardych jak kamień łóżkach, długo jeszcze nie mogąc zasnąć od nadmiaru wrażeń.
W trakcie okupionego niejedną łzą naszych gospodyń pożegnania rozwiązaliśmy też zagadkę dotyczącą religii, której wyznawcy tak miło nas ugościli. Bystre oko Haneczki w jednym z elementów ozdabiających świątynię wychwyciło bowiem rozwiewające wszelkie wątpliwości słowa Cao Đài. Po szczegóły odsyłam do Wikipedii.
Kaodaizm !!! już sprawdziłam w wiki :)
OdpowiedzUsuń