wtorek, 10 stycznia 2012

Nazwa zobowiązuje

Mui Ne, Sajgon, Ben Tre, 2-3.01.2012

Po dziesięciu dniach błogiego opiernicznia się przyszedł w końcu czas na odrobinę wysiłku. Niechętnie bo niechętnie, spakowaliśmy bagaże i odzwyczajeni już nieco od współpracy z Przegrzebkiem opuściliśmy Mui Ne, kierując się na zachód w stronę miasta znanego niegdyś jako Sajgon. Od noszącego aktualnie oficjalną nazwę Miasta Ho Chi Minha dzieliło nas jakieś 200 km, mieliśmy więc prawo zakładać, że przy odrobinie szczęścia uda nam się jeszcze tego samego dnia ułożyć się do snu w którymś z tamtejszych hoteli.


Okolice Mui Ne, zarówno teraz, jak i wtedy gdy tu dopiero przyjeżdżaliśmy zrobiły na nas piorunujące wrażenie. Na tamtejszy krajobraz składają się bowiem widoki z gatunku tych, które chętnie umieszcza się na sławiących lokalną przyrodę pocztówkach. W tym przypadku jest nawet o tyle łatwiej, że powstawać one mogą bez najmniejszej potrzeby wspomagania się fotoshopem i do oddania niebywałego piękna wystarczy najprostszy aparat, czego znakomity dowód stanowią zamieszczone poniżej zdjęcia.



Żeby jednak nie było tak kolorowo, to sielanka skończyła się mniej więcej w momencie, gdy minęliśmy ustawiony na poboczu znak z napisem "TP HCM 70km". Czar prysł. Nie dość, że od tego miejsca do samego Sajgonu otaczała nas już wyłącznie obskurna miejska zabudowa, to dodatkowo jechaliśmy w gęstym potoku pojazdów, od czasu do czasu stojąc nawet w korkach. I tak bite 70 kilometrów. Niby napomknęli coś w przewodniku, że wraz z rozwojem Sajgonu, jego przedmieścia rozrosły się do granic absurdu, jednak rzeczywista skala zjawiska konkretnie nas przytłoczyła.


Nie dość, że kolejne kilometry pokonywaliśmy bardzo powoli, to jeszcze proporcjonalnie do spadku naszego tempa wzrastała ilość patrolujących ulice lub stojąch na poboczu i przeprowadzających wyrywkowe kontrole policjantów. Matrwiło nas to z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze wietnamscy stróże prawa cieszą się złą sławą ze względu na leżące w ich naturze, a częściowo także w kompetencjach, oskubywanie obcokrajowców. Stosując zasadę "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie" wymuszają więc na bezbronnych turystach tłuste łapówki. Za pretekst do wlepienia mandatu bez pokwitowania służyć może dosłownie wszystko, bo jeśli nawet tak się akurat składa, że zatrzymany jechał zgodnie z przepisami, to nic nie szkodzi i w takiej sytuacji zawsze można mu wytknąć dosłownie cokolwiek, na przykład rzekome nadużycie klaksonu. Kolejną kwestią jest to, że w naszym przypadku nie musieliby się nawet specjalnie gimnastykować, bo mieliby przed sobą dwoje Polaków, którzy nie dość, że przemierzają Wietnam na motorze, na który nie mają papierów, to jeszcze nie upoważnionych do prowadzenia jakichkolwiek pojazdów mechanicznych.


Gdy ostatecznie trafiliśmy do centrum miasta było już dobrze po zmroku, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Ho Chi Minh to nie miejsce dla nas. Nie pozostając na nie obojętni, z samego rana ruszyliśmy w kierunku leżącego w Delcie Mekongu My Tho. Po początkowych trudnościach w opuszczeniu miasta wszystko poszło już na szczęście jak z płatka, co utwierdziło nas tylko w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy odpuszczając sobie dłuższy pobyt w Sajgonie. Gdy dotarliśmy na miejsce zaczepił nas bardzo sympatyczny facet, który zaproponował nam pobyt w znajdującym się na obrzeżach pobliskiego Ben Tre, zarządzanym przez jego siostrę gospodarstwie agroturystycznym. Prowadzeni przez niego dojechaliśmy w kilka minut na miejsce i rozkoszując się z powrotem urodą wietnamskiej prowincji mogliśmy zacząć powoli wymazywać z pamięci mało atrakcyjny epizod związany z wizytą w mieście, którego poprzednia nazwa jak widać zobowiązuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz