Dalat, 19-22.12.2011
Po pierwszych nieśmiałych próbach oswojenia się z upałami zrobiliśmy nieoczekiwany krok w tył udając się do noszącego przydomek "Miasta Wiecznej Wiosny" Dalatu. To popularne górskie uzdrowisko i miejscowość wypoczynkowa stanowi znakomitą odskocznię od panującego w południowym Wietnamie klimatu. Jednak to nie wszystko, co wyróżnia Dalat na tle sąsiednich prowincji, czyniąc z jego okolic swego rodzaju enklawę. W przeciwieństwie bowiem do wszechobecnych w reszcie kraju tarasów i pól ryżowych tutaj dla odmiany całe hektary stanowią uprawy truskawek i plantacje kwiatów, a porastające góry sosny i kojarzący się ze śródziemnomorskim krajobraz sprawiają, że uzasadnione wydawać się mogą nasze początkowe obawy, że jadąc tu jakimś cudem nieświadomie przekroczyliśmy granicę wietnamsko-chorwacką*.
Samo miasto też mocno różni się od tych, które odwiedziliśmy dotąd na swojej drodze i sprawia wrażenie raczej europejskiego niż azjatyckiego. Zawdzięcza to zapewne swoim sięgającym początków XX w. korzeniom, kiedy zostało założone przez francuskich kolonizatorów, którzy w przeciwieństwie do rdzennych mieszkanców nie pozostali obojętni na niezwykłą urodę, przyjemny, umiarkowany klimat oraz żyzność tutejszych ziem. Nas również miasto oczarowało w stopniu wystarczającym, żeby na odkrywanie jego uroków poświęcić trzy pełne dni.
Na pierwszy ogień poszła nieudana próba zakwestionowania obiegowej opinii na temat przepełniającej miasto kiczowatej estetyki, czyniącej zeń ulubiony cel podróży poślubnych Wietnamczyków. Nie jest ona wprawdzie widoczna na pierwszy rzut oka, wystarczy jednak wyrwać się poza centrum i odwiedzić Ogród Kwiatów lub (jeszcze lepiej) Vallee d'Amour - Dolinę Miłości, żeby przekonać się, że coś jednak jest na rzeczy. Takiego natężenia plastikowych wrażeń można oczekiwać jeszcze co najwyżej w przypadku wizyty w Disneylandzie. Spacerując po dolinie trzeba wręcz wyrobić sobie nawyk patrzenia pod nogi, żeby przypadkiem nie potknąć się o jakieś zbłąkane, przebite strzałą Amora serduszko. Obserwując otoczenie można odnieść też mylne wrażenie, że Ziemię zamieszkują głównie jedzące sobie z dzióbków gołąbki i łączące się w pary łabądki, które swoimi splecionymi szyjami mają zwyczaj tworzyć kształt (a jakże!) serca. Całokształtu fauny dopełniają natomiast m.in. żyjące w niezmąconej harmonii jelonki, zeberki i uśmiechnięte, niezainteresowanie bynajmniej polowaniami tygryski. 100% cukru w cukrze, jednym słowem.
W poszukiwaniu właściwego lokalu zapuściliśmy się w nieznane nam dotąd rejony miasta, co doprowadziło nas w kolejne warte zapamiętania miejsce. Trafiliśmy do jadłodajni, którą przez wzgląd na jedyne znajdujące się w menu danie ochrzciliśmy mianem Sajgonerii. Tym co nas zachwyciło nie były jednak same sajgonki, z którymi od pewnego czasu mamy w końcu regularnie do czynienia, ale sposób ich zaserwowania. Otóż gwóźdź programu polegał na tym, że za śmieszne 5zł/os. dostawało się tam talerz jakiegoś bliżej nie zidentyfikowanego mięsa, górę zieleniny i pokrojonych w paski warzyw, miseczkę z sosem oraz pokaźny plik papieru ryżowego, które potem we własnym zakresie należało złożyć w zgrabną całość. Gdy tylko wszystkie składniki wylądowały na naszym stole, podjęliśmy pierwsze nieudolne próby sklecenia czegoś, co przy odrobinie dobrej woli ktoś mógłby pomylić z sajgonką. Nie udało się, więc przy kolejnych podejściach staraliśmy się skorzystać z doświadczenia siedzących w zasięgu wzroku lokalsów, którym przypatrywaliśmy się uważnie, gdy z pod ich palców raz po raz wychodziły idealnie kształtne egzemplarze tradycyjnego wietnamskiego smakołyku.
Mimo wielkich starań nasze sajgonki wciąż uparcie przypominały raczej pierogi giganty. Smakowały jednak znacznie lepiej niż wyglądały, więc nieprzyzwoicie wprost najedzeni dotoczyliśmy się resztkami sił do hotelu, gdzie czekała nas jeszcze długa wieczorna debata na temat tego gdzie i jak spędzimy zbliżające się wielkimi krokami Święta.
__________
* Pierwsze zdjęcie poniżej zrobione było jeszcze po "wietnamskiej stronie granicy".
Na zdjęciach widzę, że u Was malownicza zimowa aura...
OdpowiedzUsuńAż same na usta cisną się słowa pięknej Polskiej kolędy - "Let it snow".
Bardzo dobry wpis(kolejny zresztą)!
Moim zdaniem jest to blog z największym potencjałem w sieci.
P.S. Jakże miło ujrzeć Hanię łamiącą się opłatkiem przy wigilijnym stole. :-)
Pozdrawiam, Jasiu!