Ninh Binh, Vinh, Buon Ma Thuot, 15-17.12.2011
15. grudnia był dniem, w którym dojeżdżając z Ninh Binh do Vinh pobiliśmy nieoficjalny rekord świata w długodystansowej jeździe pojazdem niezupełnie do tego przystosowanym. W przejechaniu niewiarygodnej odległości 200 km nie przeszkodził nam nawet kolejny defekt naszego chimerycznego ulubieńca, któremu tym razem zmuszeni byliśmy zasponsorować nowe szprychy i obręcz tylnego koła. W Vinh planowaliśmy załapać się na pociąg sypialny i nocą dotrzeć do Hue, ale z uwagi na wiążące sie z tym karkołomne kombinacje (musielibyśmy najpierw nadać Przegrzebka towarowym, a dopiero pół dnia później sami pojechać nie kuszetką, a zwyczajnym osobowym, bez sensu) zmuszeni zostaliśmy do nieplanowanego noclegu w dość nieciekawym mieście. No cóż, w tej sytuacji zamiast już nazajutrz podziwiać uroki będącego dawną stolicą Wietnamu Hue, mieliśmy kolejny dzień katować zarówno siebie, jak i Przegrzebka.
Kilometry kilometrami, ale tym co tak naprawdę zniechęcało nas do dalszej jazdy był klimat. Jakoś tuż za Ninh Binh opuściliśmy bowiem pólnoc Wietnamu, w której panują podobne do naszych pory roku, a wjechaliśmy w jego środkową część, gdzie z niezrozumiałych dla przeciętnego Europejczyka przyczyn leje przez niemal cały listopad i grudzień. No ale nic to. Na słoneczne południe trzeba się w końcu jakoś przedostać, więc jedziemy. Nasz wymuszony zapał z łatwością ostudziła pierwsza solidna ulewa, która dorwała nas niebawem po tym, jak opuściliśmy Vinh. W pewnym momencie ratując się przed doszczętnym przemoknięciem, wystrojeni w niebieskie przeciwdeszczowe peleryny, zgodnie uznaliśmy, że koniec tego dobrego. Nie przelecieliśmy pół świata, żeby tu teraz marznąć i moknąć. Z tego typu atrakcji zrezygnowaliśmy opuszczając ponad miesiąc temu Polskę, trzeba więc było szybko znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.
Stopowanie nie wchodziło w grę, mieliśmy ze sobą w końcu Przegrzebka, ale jakiś autobus może udałoby się nam zatrzy... O proszę! Nie zdążyłem nawet dokończyć myśli, a już na poboczu zatrzymywał się zwabiony moim wystawionym kciukiem autokar. Wypadło z niego kilku stewardów, którzy sprawiali wrażenie, jakby widok dwójki zmotoryzowanych obcokrajowców zbił ich z tropu do tego stopnia, że nie byli w stanie ustalić spójnej strategii na (tradycyjną w przypadku opłaty za transport) próbę oskubania nas. Zamiast tego licytowali się w składaniu nam coraz bardziej absurdalnych ofert. Jeden z nich zatracił się w swoich fantazjach do tego stopnia, że zaczął rzucać kwotami siedmiocyfrowymi. Dobra, może wietnamski dong nie jest walutą wymienianą jednym tchem razem z dolarem czy frankiem szwajcarskim i od jakiegoś czasu przydałaby mu się konkretna denominacja, ale milion za bilety autobusowe? No bez jaj. Jeśli taka propozycja miałaby gdzieś zostać potraktowana poważnie, to chyba tylko w Zimbabwe. Mając na uwadze tę geograficzną nieścisłość, ostatecznie udało nam się sprowadzić chłopaków na ziemię i zaproponować rozsądną, jak nam się przez chwilę wydawało, cenę, która jednak po krótkich konsultacjach została przyjęta z entuzjazmem sugerującym wyraźnie, że naszemu wyczuciu w kwestiach finansowych daleko aktualnie do życiowej formy. W efekcie siedzieliśmy jednak w ciepłym, suchym i nadspodziewanie wygodnym autobusie*, więc w sumie nie mieliśmy co narzekać. Tym bardziej, że ekipa obsługująca kurs z Hanoi do Sajgonu okazała się naprawdę w porządku.
Korzystając z nadażającej się okazji mogliśmy utwierdzić się w kilku dotychczasowych spostrzeżeniach. Na poczetne miejsce w czołówce wietnamskich osobliwości zasługuje zdecydowanie fakt, że wśród tutejszych mężczyzn niemal powszechne jest noszenie długich, nieprzyzwoicie wręcz wypielęgnownych paznokci. Cholera wie, czemu tak jest i do czego ma to służyć. My dotąd zdążyliśmy wysnuć na ten temat kilka całkiem zgrabnych teorii. Jedną z nich jest przypuszczenie, że mogą one być im niezbędne do uskutecznianego na każdym kroku i niezależnie od miejsca zapamiętałego dłubania nie tyle w nosie, co chyba w zatokach, czym już nie raz skutecznie odebrali nam apetyt i zmusili do przełożenia obiadu na kolację. Autokarowa ferajna stanowiła jak widać znakomitą próbę statystyczną do prowadzonych przez nas obserwacji, bo również i w tej materii swobodnie wyrabiali średnią krajową. Słowem, Wietnamczycy, jak się patrzy.
Żeby jednak nie wystawiać im złego świadectwa, dla sprawiedliwości rzucę też jakimś pozytywem na ich temat. Podczas postoju na obiad, przyuważywszy zapewne naszą bezradność w bezowocnych próbach zamówienia sobie jakiegoś dania, uznali że nie mogą tego tak zostawić i wymownymi gestami zaprosili nas do swojego stolika. Chwile później, będąc już pełnoprawnymi uczestnikami uczty, wybieraliśmy co apetyczniejsze kawałki spośród tego, co wylądowało na stole niemal równo z naszym przybyciem. A było w czym wybierać, bo Wietnamczycy, mimo że nie wyglądają na takich, potrafią jeść za dwóch i jak już siadają w kilka osób do stołu, to zamawiają tyle, że nie pozostaje na nim nawet odrobina wolnej przestrzeni. Wielokrotnie byliśmy świadkami takich biesiad, którym w dodatku niezależnie od pory dnia towarzyszyła spora ilość alkoholu. Nie inaczej było i teraz, więc równolegle z jedzeniem na stole pojawiło się kilka butelek piwa i dzbanek cholernie mocnego wina ryżowego. Chlapnięcie sobie kilku głębszych zanim usiądzie się za kierownicą nie jest tutaj widocznie uznawane za faux pas.
Gdy będąc już z powrotem w trasie zbliżaliśmy się nieuchronnie do Hue, nasze pełne brzuchy i paskudnie siąpiący za oknem deszcz wymogły na nas powtórne rozważenie, czy aby na pewno chcemy znaleźć się niebawem po drugiej stronie szyby. Argumentami za były przede wszystkim czekające nas wizyty w Hue i Hoi An, natomiast przeciw, fakt, że podziwianie tych atrakcji w strugach deszczu może być jednak dosyć rozczarowujące. Zgodnie z wymyśloną na potrzeby chwili zasadą, że zjawiska meteorologiczne liczą się potrójnie, ostatecznie dylemat został rozstrzygnięty wynikiem 3:2 na korzyść odłożenia środkowej części kraju na nieokreśloną przyszłość i dalszej jazdy na południe. Zmuszeni byliśmy tym samym do pozostnia na dotychczasowych miejscach i ucięcia sobie uczciwej poobiedniej drzemki. Też dobrze.
Po mającym miejsce przy okazji obiadu, wspólnym osuszeniu kilku butelek piwa od razu zupełnie inaczej wylądała też rozmowa o kasie. Za naprawdę śmieszną dopłatą wydłużyliśmy nasz przejazd z 300 do 950 kilometrów. W związku z powyższym nazajutrz, po 24 godzinach jazdy wysiedliśmy w zalanym słońcem Buon Ma Thuot.
Tym samym nowy, ciepły etap naszej podróży uważamy oficjalnie za rozpoczęty!
__________
* Przegrzebek miał niestety nieco mniej szczęścia i z odkręconymi lusterkami oraz rozmontowanym przednim kołem gniótł się wśród jakichś pakunków w luku bagażowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz