16.11.2011-13.01.2012,
Wietnam
5. Głodny? Na co czekasz?!
W podróży, nie ma wyjścia, człowiek musi się gdzieś stołować. Ważne jest jednak żeby umieć znaleźć takie miejsce, gdzie można zjeść smacznie, nie nadwerężając jednocześnie skromnego budżetu. W osiągnięciu tego celu wyraźnie pomogło nam szybkie rozgryzienie głównych kryteriów określających standard (czytaj poziom cen) tutejszych jadłodajni. Po pierwsze szerokim łukiem nauczyliśmy się omijać restauracje wabiące swoich klientów napisami w języku angielskim i odwiedzamy niemal wyłącznie miejsca popularne wśród miejscowych. Yvan, o którym wspominaliśmy już przy okazji pobytu w Ben Tre, trafnie zauważył związek pomiędzy cenami i panującymi w lokalu zwyczajami a… wysokością znajdujących się tam krzesełek.
Siedząc niemal metr nad ziemią można oczekiwać więc standardów bliskich europejskim, natomiast gdy podczas posiłku ma się kolana tuż pod brodą, ze strony pozostałych gości należy spodziewać się sporej dawki nieapetycznych zachowań. Dobra, ostentacyjne mlaskanie, cmokanie i burzące od czasu do czasu nasz spokój beknięcia jeszcze ujdą. Tym, co nie mieściło nam się początkowo w głowach jest niesamowity burdel, jaki pozostawiają po sobie biesiadujący Wietnamczycy. Obok każdego stolika stoi zazwyczaj mały, plastikowy kosz na śmieci. Jego funkcja wciąż pozostaje dla nas jednak zagadką, bo nie dość, że z pewnością nie można potraktować go jako ozdoby, to siedzący przy stole ludzie konsekwentnie ignorują jego obecność, rzucając co popadnie na ziemię. Na podłodze w ilościach hurtowych lądują więc m.in. ogryzione kości, sterty chusteczek, a także soczyste splunięcia. Gdy klientela zaczyna już brodzić w syfie po kostki, ktoś zamiata wszystko w kąt i przez chwilę lokal znowu lśni czystością.
6. Savoir vivre
Żeby móc płynnie poruszać się w obcej sobie kulturze niezbędna jest znajomość podstaw miejscowego savoir vivre’u. Nie jest to takie łatwe, ponieważ to, co przystoi lub nie rożni się diametralnie w zależności od szerokości geograficznej. Różnice te są tak istotne, że często wzajemnie nieakceptowalne przez przedstawicieli odrębnych kręgów kulturowych. Przykład. Podczas niedawnych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, chiński rząd, mając na uwadze zwrócony w kierunku stolicy wzrok całego świata, pod groźbą kary zakazał zwyczajowego plucia na ulicach. Chińczycy musieli na kilka tygodni wziąć się w garść, ale odwiedzającym w tym czasie Państwo Środka obcokrajowcom oszczędzono tym samym obleśnych widoków.
Olimpiady w Wietnamie natomiast, jak nie było, tak najprawdopodobniej w najbliższych dekadach nie będzie. W związku z tym wszyscy Wietnamczycy od najdalszych północnych zakątków po Deltę Mekongu mogą w spokoju, nie niepokojeni przez nikogo oddawać się publicznie swoim przeuroczym nawykom. A są to, oprócz wspomnianego już wcześniej plucia, także chrząkanie, bekanie, dłubanie w nosie i wzajemne iskanie się.
7. Cà phê sữa
Zapytani o ojczyznę kawy pierwszym, co przychodzi nam do głowy są zapewne Brazylia, Kolumbia czy rozkochane w swoich espressach i macchiatach Włochy. Nie inaczej odpowiedzieli byśmy i my, gdybyśmy przy okazji wizyty w Buon Ma Thuot nie dowiedzieli się, że w rzeczywistości drugim po Brazylii największym światowym producentem kawy jest - niespodzianka! - Wietnam. Wietnamska kawa nie zagrzała sobie jednak miejsca w świadomości milionów, co swoją drogą nie mieści nam się w głowach, bo uważamy, że jest po prostu zachwycająca!
Nie trzeba być smakoszem, żeby przyznać, że cà phê sữa to po prostu niebo w gębie, a sposób w jaki jest ona podawana dodaje jeszcze całej sprawie pikanterii. Zamawiając, dostaje się bowiem szklankę z warstwą słodkiego skondensowanego mleka na dnie, na której ustawiony jest metalowy wihajster, z którego powolutku, kropla po kropli sączy się do naczynia gęsta kawa. Gdy już dobiegnie końca ten mozolny, wystawiający na próbę naszą cierpliwość proces, całość należy wymieszać i przelać do szklanki z lodem, gdzie podczas kolejnych minut intensywnego mieszania składniki będą się przegryzać. Tak więc dopiero, gdy odczeka się swoje, a pragnienie osiągnie już zenit, można wreszcie zacząć rozkoszować się wspaniałym czekoladowo-kawowym smakiem i aromatem orzeźwiającego napoju.
8. Hello!
Czytając na temat krajów, które zamierzaliśmy odwiedzić można było odnieść wrażenie, że o ile Laos, Kambodżę i Tajlandię zamieszkują generalnie sympatyczni, uśmiechnięci ludzie, to Wietnamczycy, zwłaszcza ci z północy, nie przypadli większości odwiedzających szczególnie do gustu. To prawda, da się zauważyć pewną różnicę między chłodną północą, a gorącym południem Wietnamu. My jednak, bardziej niż ku określeniu ich - odpowiednio - bardzo/trochę niesympatycznymi, uznaliśmy ich raczej za dość/bardzo przyjaznych.
Ledwo zdążyliśmy wyjść na ulicę, a już zewsząd towarzyszyły nam „Hello!”, „Where are you from?”, „What’s your name?”. Co ważne i (mając na uwadze poprzednie podróże) zaskakujące, nie stanowiły one wcale punktu wyjścia do prób sprzedaży nam czegokolwiek, a były jedynie wyrazem czystego, nieskalanego biznesem zainteresowania.
Przy okazji warto też podkreślić, jak bezpiecznym dla obcokrajowca krajem jest Wietnam. Przez dwa miesiące nie spotkaliśmy się z pojedynczą nieprzyjemną lub potencjalnie niebezpieczną sytuacją. A nie ograniczaliśmy się przesadnie i wybieraliśmy na spacery nawet po zmroku. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Wdając się wtedy w zainicjowane przez miejscowych krótkie pogawędki czy odpowiadając szerokim uśmiechem na kolejne pozdrowienia, zastanawialiśmy się często, jak u nas, w Polsce przyjęto by takiego Azjatę, gdyby zamarzyła mu się wieczorna przechadzka. Nie to, żebym w nas nie wierzył, ale istnieje spora szansa, że ta historia mogłaby mieć nieprzyjemny finał. W tych kwestiach moglibyśmy się wiele od Wietnamczyków nauczyć.
9. Nie takie znowu wesołe miasteczko
Jakiś czas temu ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby stworzyć najmłodszemu pokoleniu idealne okoliczności do beztroskich zabaw. Nie wiem, czy była to część jakiegoś ogólnopaństwowego planu czy też oddolna inicjatywa mieszkańców, ale fakt pozostaje faktem, że na potęgę pobudowano wszędzie wesołe miasteczka. Widok diabelskich młynów, niewielkich kolejek górskich i strzelnic, na których trafienie z kilku metrów w zapałkę było premiowane otrzymaniem, dajmy na to, pluszaka, wpisany jest szczególnie mocno w krajobraz leżących w Delcie Mekongu miasteczek i wsi. Obecnie jednak, zamiast wypełniających je niegdyś śmiechów i radosnej atmosfery, stoją zapomniane, odgrodzone od świata płotami. Porośnięte chwastami, zżerane przez rdzę i nieuchronnie rozpadające się na kawałki stanowią już jedynie smutny cień samych siebie i przygnębiające wspomnienie zamierzchłych czasów.