wtorek, 31 stycznia 2012

Wietnamskie osobliwości, część 2

16.11.2011-13.01.2012, Wietnam

5.     Głodny? Na co czekasz?!

W podróży, nie ma wyjścia, człowiek musi się gdzieś stołować. Ważne jest jednak żeby umieć znaleźć takie miejsce, gdzie można zjeść smacznie, nie nadwerężając jednocześnie skromnego budżetu. W osiągnięciu tego celu wyraźnie pomogło nam szybkie rozgryzienie głównych kryteriów określających standard (czytaj poziom cen) tutejszych jadłodajni. Po pierwsze szerokim łukiem nauczyliśmy się omijać restauracje wabiące swoich klientów napisami w języku angielskim i odwiedzamy niemal wyłącznie miejsca popularne wśród miejscowych. Yvan, o którym wspominaliśmy już przy okazji pobytu w Ben Tre, trafnie zauważył związek pomiędzy cenami i panującymi w lokalu zwyczajami a… wysokością znajdujących się tam krzesełek.


Siedząc niemal metr nad ziemią można oczekiwać więc standardów bliskich europejskim, natomiast gdy podczas posiłku ma się kolana tuż pod brodą, ze strony pozostałych gości należy spodziewać się sporej dawki nieapetycznych zachowań. Dobra, ostentacyjne mlaskanie, cmokanie i burzące od czasu do czasu nasz spokój beknięcia jeszcze ujdą. Tym, co nie mieściło nam się początkowo w głowach jest niesamowity burdel, jaki pozostawiają po sobie biesiadujący Wietnamczycy. Obok każdego stolika stoi zazwyczaj mały, plastikowy kosz na śmieci. Jego funkcja wciąż pozostaje dla nas jednak zagadką, bo nie dość, że z pewnością nie można potraktować go jako ozdoby, to siedzący przy stole ludzie konsekwentnie ignorują jego obecność, rzucając co popadnie na ziemię. Na podłodze w ilościach hurtowych lądują więc m.in. ogryzione kości, sterty chusteczek, a także soczyste splunięcia. Gdy klientela zaczyna już brodzić w syfie po kostki, ktoś zamiata wszystko w kąt i przez chwilę lokal znowu lśni czystością.


6.     Savoir vivre

Żeby móc płynnie poruszać się w obcej sobie kulturze niezbędna jest znajomość podstaw miejscowego savoir vivre’u. Nie jest to takie łatwe, ponieważ to, co przystoi lub nie rożni się diametralnie w zależności od szerokości geograficznej. Różnice te są tak istotne, że często wzajemnie nieakceptowalne przez przedstawicieli odrębnych kręgów kulturowych. Przykład. Podczas niedawnych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, chiński rząd, mając na uwadze zwrócony w kierunku stolicy wzrok całego świata, pod groźbą kary zakazał zwyczajowego plucia na ulicach. Chińczycy musieli na kilka tygodni wziąć się w garść, ale odwiedzającym w tym czasie Państwo Środka obcokrajowcom oszczędzono tym samym obleśnych widoków.

Olimpiady w Wietnamie natomiast, jak nie było, tak najprawdopodobniej w najbliższych dekadach nie będzie. W związku z tym wszyscy Wietnamczycy od najdalszych północnych zakątków po Deltę Mekongu mogą w spokoju, nie niepokojeni przez nikogo oddawać się publicznie swoim przeuroczym nawykom. A są to, oprócz wspomnianego już wcześniej plucia, także chrząkanie, bekanie, dłubanie w nosie i wzajemne iskanie się.


7.     Cà phê sữa

Zapytani o ojczyznę kawy pierwszym, co przychodzi nam do głowy są zapewne Brazylia, Kolumbia czy rozkochane w swoich espressach i macchiatach Włochy. Nie inaczej odpowiedzieli byśmy i my, gdybyśmy przy okazji wizyty w Buon Ma Thuot nie dowiedzieli się, że w rzeczywistości drugim po Brazylii największym światowym producentem kawy jest - niespodzianka! - Wietnam. Wietnamska kawa nie zagrzała sobie jednak miejsca w świadomości milionów, co swoją drogą nie mieści nam się w głowach, bo uważamy, że jest po prostu zachwycająca!


Nie trzeba być smakoszem, żeby przyznać, że cà phê sữa to po prostu niebo w gębie, a sposób w jaki jest ona podawana dodaje jeszcze całej sprawie pikanterii. Zamawiając, dostaje się bowiem szklankę z warstwą słodkiego skondensowanego mleka na dnie, na której ustawiony jest metalowy wihajster, z którego powolutku, kropla po kropli sączy się do naczynia gęsta kawa. Gdy już dobiegnie końca ten mozolny, wystawiający na próbę naszą cierpliwość proces, całość należy wymieszać i przelać do szklanki z lodem, gdzie podczas kolejnych minut intensywnego mieszania składniki będą się przegryzać. Tak więc dopiero, gdy odczeka się swoje, a pragnienie osiągnie już zenit, można wreszcie zacząć rozkoszować się wspaniałym czekoladowo-kawowym smakiem i aromatem orzeźwiającego napoju.


8.     Hello!

Czytając na temat krajów, które zamierzaliśmy odwiedzić można było odnieść wrażenie, że o ile Laos, Kambodżę i Tajlandię zamieszkują generalnie sympatyczni, uśmiechnięci ludzie, to Wietnamczycy, zwłaszcza ci z północy, nie przypadli większości odwiedzających szczególnie do gustu. To prawda, da się zauważyć pewną różnicę między chłodną północą, a gorącym południem Wietnamu. My jednak, bardziej niż ku określeniu ich - odpowiednio - bardzo/trochę niesympatycznymi, uznaliśmy ich raczej za dość/bardzo przyjaznych.

Ledwo zdążyliśmy wyjść na ulicę, a już zewsząd towarzyszyły nam „Hello!”, „Where are you from?”, „What’s your name?”. Co ważne i (mając na uwadze poprzednie podróże) zaskakujące, nie stanowiły one wcale punktu wyjścia do prób sprzedaży nam czegokolwiek, a były jedynie wyrazem czystego, nieskalanego biznesem zainteresowania.


Przy okazji warto też podkreślić, jak bezpiecznym dla obcokrajowca krajem jest Wietnam. Przez dwa miesiące nie spotkaliśmy się z pojedynczą nieprzyjemną lub potencjalnie niebezpieczną sytuacją. A nie ograniczaliśmy się przesadnie i wybieraliśmy na spacery nawet po zmroku. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Wdając się wtedy w zainicjowane przez miejscowych krótkie pogawędki czy odpowiadając szerokim uśmiechem na kolejne pozdrowienia, zastanawialiśmy się często, jak u nas, w Polsce przyjęto by takiego Azjatę, gdyby zamarzyła mu się wieczorna przechadzka. Nie to, żebym w nas nie wierzył, ale istnieje spora szansa, że ta historia mogłaby mieć nieprzyjemny finał. W tych kwestiach moglibyśmy się wiele od Wietnamczyków nauczyć.


9.     Nie takie znowu wesołe miasteczko

Jakiś czas temu ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby stworzyć najmłodszemu pokoleniu idealne okoliczności do beztroskich zabaw. Nie wiem, czy była to część jakiegoś ogólnopaństwowego planu czy też oddolna inicjatywa mieszkańców, ale fakt pozostaje faktem, że na potęgę pobudowano wszędzie wesołe miasteczka. Widok diabelskich młynów, niewielkich kolejek górskich i strzelnic, na których trafienie z kilku metrów w zapałkę było premiowane otrzymaniem, dajmy na to, pluszaka, wpisany jest szczególnie mocno w krajobraz leżących w Delcie Mekongu miasteczek i wsi. Obecnie jednak, zamiast wypełniających je niegdyś śmiechów i radosnej atmosfery, stoją zapomniane, odgrodzone od świata płotami. Porośnięte chwastami, zżerane przez rdzę i nieuchronnie rozpadające się na kawałki stanowią już jedynie smutny cień samych siebie i przygnębiające wspomnienie zamierzchłych czasów.

niedziela, 29 stycznia 2012

Wietnamskie osobliwości, część 1

16.11.2011-13.01.2012, Wietnam

Wietnamskie osobliwości, czyli kilka nie popartych głębszymi przemyśleniami spostrzeżeń, których z różnych przyczyn nie ująłem w poprzednich rozdziałach. Wpisy powstały przy nieocenionym udziale Haneczki.


1.     Prawa autorskie

Prawa autorskie zastrzeżone? Skądże znowu, skoro łamiąc je biznes może okazać się bardziej lukratywny. I nie chodzi tylko o, mocno ugruntowane również w polskich realiach, sprzedawanie na rynkach i bazarach podróbek markowych ciuchów czy elektroniki. W Wietnamie pojęcie plagiatu osiągnęło kompletnie nowy wymiar, a amatorzy cudzej własności intelektualnej swoją działalność prowadzą na absolutnie niespodziewanych płaszczyznach.

Szczytem bezczelności jest, szczególnie popularna w Hanoi, praktyka, zgodnie z którą jeśli tylko jakiś hotelik dorobi się renomy wystarczającej do bycia wspomnianym na łamach przewodników (takich jak chociażby Lonely Planet), nie minie rok, jak w jego najbliższym sąsiedztwie jak grzyby po deszczu powstaną kolejne, które mimo że z nim nie związane, to jednak wabiące klientelę bez żenady korzystając z jego nazwy i logo.


2.     Krzyk mody

Jak świat długi i szeroki to kobiety i ich ubiór są wyznacznikiem lokalnej mody. Nie inaczej jest w Wietnamie, z tą różnica, że Wietnamki kompletując swoją garderobę, nie kierują się trendami proponowanymi przez paryskie i mediolańskie wybiegi. Zamiast tego postawiły na komfort. Przemierzając tutejsze ulice nie uświadczysz więc ekstrawaganckich strojów czy bogatej różnorodności stylów. Uwagę zwraca natomiast fakt, że tutejszy rynek kobiecych ciuszków zalany został przez coś, co dla nas Europejczyków do złudzenia przypomina… piżamę. Mimo braku różnorodności w kroju i fasonie, nie można odmówić braku fantazji w kwestii charakteryzujących je zarówno krzykliwych kolorów, jak i fantazyjnych deseni.


3.     Ace of Pejs

Wietnamscy mężczyźni, tak jak z resztą pozostali Azjaci, nie mogą zazwyczaj pochwalić się bujnym zarostem. Jedynymi, którzy mogą poszczycić się jakimikolwiek osiągnięciami na tym polu są przede wszystkim znani z licznych filmów karate sędziwi mistrzowie wschodnich sztuk walki, noszący liche, ale za to długie i wypielęgnowane kozie bródki. Pozostali, spoglądając na to z zazdrością, chwytają się wszelkich sposobów, żeby choć w niewielkim stopniu móc się do nich upodobnić.

Szczególnie nieapetycznym przejawem tego są ci, dla których substytut normalnego zarostu stanowią włosy wyrastające wprost ze znajdujących się na twarzy kurzajek, które nigdy nieobcinane (włosy, nie kurzajki) tworzą ohydne pasemko, w skrajnych przypadkach sięgające nawet mostka. Pierwszym efektownym tego przykładem był pracujący na komisariacie w Hanoi policjant, którego ochrzciliśmy mianem Ace of Pejs.

4.     Każdy orze jak może

Wprawdzie Wietnam wydaje się być prężnie rozwijającym się państwem, jednak poza centrami Hanoi i Sajgonu próżno szukać tu, charakterystycznych choćby dla naszego kraju, biurowców, dokąd tłumnie zmierzałyby rzesze Wietnamczyków pod krawatem, żeby odbębnić swoje 8 godzin. Tutaj w pogoni za groszem wielu ludzi prowadzi na własną rękę jakiś niewymagający zadaszonego biura small-business. Poza powszechnymi w zasadzie na całym świecie ulicznymi garkuchniami czy rozstawionymi na chodnikach stoiskami, na których kwitnie handel dosłownie wszystkim, istnieje także spora grupa ludzi parających się zajęciami z naszego punktu widzenia co najmniej dziwnymi. Spośród tłumów udało nam się dotychczas wyłowić kilka prawdziwych perełek.

Uliczny golibroda i mobilny kwiaciarz
Nie wymagają komentarza.


Śpiewająca waga
Przemierzając wietnamskie miasteczka kilkakrotnie byliśmy zaczepiani przez osoby oferujące za drobną opłatą możliwość sprawdzenia swojej wagi i wzrostu. Niby normalka, ale tym co nam się szczególnie w tym spodobało był fakt, że pchany na wózku przyrząd, oprócz swoich mierniczych zastosowań, przy okazji umilał okolicy czas odtwarzając głośno skoczne przeboje disco. Raz nawet właścicielowi jednej z takich wag udało się mnie zwabić na jakąś azjatycką wersję któregoś z przebojów Bee Geesów. Wynikiem pomiaru byłem jednak rozczarowany, bo waga oceniła mnie na o kilka oczek więcej, niż jeszcze tego samego dnia rano dało mi do zrozumienia lustro.

Disco-stoisko
Niemal powszechnym widokiem w Wietnamie są mieszczące się na specjalnie przystosowanych do tego motorach stoiska. Można się tam zaopatrzyć we wszystko, czego dusza zapragnie, a że jest ich całe mrowie, to wiążąca się z tym zacięta konkurencja wymaga, by zadbać w jakiś sposób o marketing. Rozwiązanie znaleźli proste i niezwykle skuteczne. W związku z towarzyszącą każdemu ich pojawieniu się przeraźliwie głośną, zagłuszającą dosłownie wszystkie dźwięki otoczenia muzyką, nie zauważyć ich po prostu nie sposób. Co ciekawe, nie spotkaliśmy się dotąd z przypadkiem, żeby sprzedawano tam cokolwiek w luźny chociażby sposób powiązanego z muzyką.


Piszcząca pańcia
Na podobny, ale o niebo dyskretniejszy pomysł na bycie dostrzeżonymi wpadły kobiety zajmujące się zbieraniem surowców wtórnych. Pojawienie się którejś z nich na ulicy zwiastuje dźwięk do złudzenia przypominający piszczącą psią zabawkę. Nam szczególnie dał się on we znaki w Dalacie, gdzie ulica przy której znajdował się nasz hotel była chyba tamtejszym recyclingowym zagłębiem i od wczesnych godzin porannych do samego zmierzchu przewijała się przez nią pielgrzymka kobiet uzbrojonych w, mające destrukcyjny wpływ na nasz sen, piszczące urządzenia.

piątek, 20 stycznia 2012

Plaża, palmy, drinki z parasolkami, szampan i takie tam, odsłona druga

Otres Beach* (Sihanoukville), 16-21.01.2012


  



  
 
__________
* Wieść gminna niesie i potwierdzają to jakieś podejrzane rankingi, że jest to rzekomo 18. najpiękniejsza plaża na świecie. Byliśmy, wierzymy.

środa, 18 stycznia 2012

Keine Grenzen

Ha Tien (Wietnam), Prek Chak (Kambodża), 12-13.01.2012

Gdy 12. stycznia pojawiliśmy się w przygranicznym Ha Tien, było więcej niż pewne, że to właśnie tutaj rozejdą się nasze drogi z Przegrzebkiem. Od czasu pobytu w Mui Ne staramy się go usilnie sprzedać, ale temat zawsze urywał się w momencie, kiedy wychodziła kwestia braku dowodu rejestracyjnego. No cóż, nasz ostatni przystanek przed opuszczeniem Wietnamu i wjazdem do Kambodży to jedyna już szansa na odzyskanie choć drobnej części zainwestowanych w motor funduszy. Na wypadek, gdyby ta sztuka miała nam się nie udać lub gdyby oferowane za Przegrzebka kwoty były haniebnie niskie, przygotowaliśmy plan "B", zakładający sprezentowanie go komuś, kto zrobi z niego dobry użytek.


Nowe światło na całą sprawę rzucił nieoczekiwanie syn właścicielki hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. "Wybieracie się do Kambodży, tak? A to nie wygodniej by wam było na motorze?". Hmm... Muszę przyznać, że tym genialnym w swojej prostocie pomysłem zbił nas całkowicie z tropu, bo jak sięgam pamięcią nie braliśmy nawet takiego wariantu pod uwagę. Już samo podróżowanie pojazdem bez wymaganych dokumentów podnosiło nam od czasu do czasu ciśnienie w stopniu wystarczającym, żeby nie rozważać nawet możliwości zbliżenia się na nim do naszpikowanego mundurowymi przejścia granicznego. Nasze obawy spotęgowało jeszcze wieczorne przeszperanie internetowych forów motocyklistów, którzy dzieląc się swoimi doświadczeniami, nie dawali większych szans na bezproblemowe i bezłapówkowe przekroczenie granicy nawet w wypadku posiadania całego zestawu papierów, z książką serwisową włącznie. O próbie dokonania tego bez dowodu rejestracyjnego nie wspomniano za to w żadnym wątku. Kto wie, może już najwyższy czas, żeby ktoś wreszcie przetarł ten szlak.


Nazajutrz, po porannym kryzysie związanym z zaginionymi okularami Haneczki, uznaliśmy, że skoro do odważnych świat należy, to nie pozostaje nam nic innego, jak rzucić potężne wyzwanie naszemu, spisującemu się dotychczas bez zarzutu, szczęściu i podjąć (być może pionierską) próbę przemycenia Przegrzebka do Kambodży. Z przygotowanym naprędce zestawem blefów, niewinnych uśmiechów i zdziwionych min, a gdyby one zawiodły, także plikiem dziesięcio- i jednodolarówek, ruszyliśmy w stronę granicy. Będąc już na miejscu musieliśmy odczekać swoje, stojąc we, właściwej dla tego typu miejsc, gigantycznej kolejce. Żeby nie marnować cennego czasu, staraliśmy się, na ile to było możliwe, rozpracować system pracy wietnamskich celników, opierając się przy tym na najlepszych wzorcach, zaczerpniętych z kryminałów i filmów szpiegowskich. Po kilkunastu minutach wnikliwej analizy wiedzieliśmy już, ilu ich jest, którym źle z oczu patrzy oraz jak zmieniają się na swoich posterunkach.

  
Bogatsi o tę wiedzę, korzystając z pierwszej nadarzającej się sposobności, prześliznęliśmy się niezauważenie przez dwa potencjalne punkty kontrolne, docierając tym samym do stanowisk kambodżańskich celników. Wypełniając podsunięte nam pod nos formularze wjazdowe przeżyliśmy chwile grozy. Zauważyliśmy bowiem, że w jednym z punktów wymagały one zadeklarowania sposobu przekroczenia granicy. Widząc nasze zmieszanie, podszedł do nas jeden z funkcjonariuszy i spojrzał wymownie na objuczonego wielkimi, żółtymi bagażami Przegrzebka, ucinając tym samym wszelkie ewentualne próby nagięcia faktów. Czując na sobie ciężki wzrok celnika, wpisaliśmy "moto" gdzie trzeba, a gdy tylko się oddalił, sięgnęliśmy po nowe blankiety, które wypełniliśmy ponownie, tym razem pozostawiając dla odmiany pustą rubrykę. Złożyliśmy je w okienku wraz z dołączonymi paszportami, opłaciliśmy wizy i z wielką ulgą przyjęliśmy fakt, że siedzącemu za szybką, rozpatrującemu nasze wnioski panu do szczęścia w zupełności wystarczyła znajomość naszych nazwisk, narodowości i numerów paszportów. Możliwość posiadania przez nas motoru, samochodu, jachtu czy helikoptera była mu natomiast obojętna do tego stopnia, że całkowicie zignorował luki w przeglądanych przez siebie formularzach i nie pofatygował się nawet, żeby zrobić nam w paszportach adnotację dotyczącą Przegrzebka, która pod groźbą kary finansowej obligowałaby nas do opuszczenia kraju razem z nim. Na koniec zwrócił nam dokumenty i uśmiechając się szeroko życzył szerokiej drogi.


Chwilę później, będąc już na terenie Królestwa Kambodży, goniliśmy wiatr po tamtejszych wioskach, starając się jeszcze przed zmierzchem dotrzeć do Kampotu. Bez wiążącego nam ręce wpisu w paszporcie, za to wciąż na grzebiecie Przegrzebka, ze zwitkiem spisanych wcześniej na straty dolarów w kieszeni i przepełniającą nas świadomością, że jak się chce, to się da.

sobota, 14 stycznia 2012

Cao Đài

Gdzieś w drodze z Ben Tre do Rach Gia, 8-9.01.2012

Wyjeżdżając za granicę i eksplorując nieznane sobie dotychczas tereny, zwykle oczekujemy także doznań natury religijnej. Kilka wspaniałych dni spędzonych w podbukaresztańskim Monastyrze Cernica, niesamowita rozmowa z buddyjskim mnichem w leżącej w Himalajach wiosce Dharamkot, czy nawet brutalne pobudki fundowane w środku nocy przez wyjącego niemiłosiernie muezina w którejś z marokańskich mieścin. Niezależnie gdzie się nie wybrać, zawsze o tożsamości miejsca, w większym lub mniejszym stopniu, stanowią lokalne wierzenia, wyznający je ludzie i wplecione w tamtejszy krajobraz budowle sakralne.

Tak było przynajmniej w przypadku moich poprzednich podróży, bo Wietnam postanowił niestety się wyłamać i oszczędzić nam tego typu atrakcji. Robiąc rundkę po północy kraju nie widzieliśmy bodaj jednej świątyni na tyle interesującej, żeby móc z przyjemnością zawiesić na niej oko. Nie mówię, że ich tam w ogóle nie było. Pewnie i były, tyle że jakoś nie było nam z nimi po drodze. Na południu było podobnie, a jedyne co rzuciło nam się w oczy, to niespodziewanie liczne kościoły katolickie. W znakomitej większości nie grzeszyły one jednak urodą, a trafiały się nawet i takie, które ze względu na toporną bryłę i wyłożone błyszczącymi, biało-błękitnymi kafelkami fasady z powodzeniem mogłyby być wzięte za wywinięty na lewą stronę basen. Ogólnego wrażenia nie poprawił nawet przypadający na nasz pobyt w Mui Ne okres świąteczny. Pierwsze spędzone poza domem Boże Narodzenie pozbawione było charakterystycznej dla polskich Świąt atmosfery.

No cóż. Na tym polu, jak widać, Wietnam nie miał nam wiele do zaoferowania i nic nie wskazywało, że coś mogłoby się w tej kwestii zmienić. Wydarzenia ostatnich dni pokazały jednak, że nie oddał konkurencji walkowerem i to, co najlepsze zostawił na sam koniec naszego dwumiesięcznego pobytu.


Dojeżdżając już do Rach Gia uwagę Haneczki przykuła pewna kolorowa świątynia. Zaparkowaliśmy więc Przegrzebka przed bramą i poszliśmy przyjrzeć się jej z bliska. Okrążyliśmy ją ze dwa razy i zauważywszy kogoś wewnątrz, zagadnęliśmy o możliwość wejścia. Ubrany od stóp do głów w biel mężczyzna nie widział przeciwwskazań i zaprosił nas do środka, a gdy bogatsi o kilka efektownych zdjęć zbieraliśmy się już do odjazdu, zaprowadził nas do jednego z przyświątynnych budynków, by widokiem bladych przybyszów mogli nacieszyć się również pozostali rezydenci. Zwyczajowa wymiana uprzejmości oraz przedstawienie przy pomocy mapy przebytej trasy i planów na najbliższe dni nie wystarczyły jednak, żeby zaspokoić ich rozbudzoną ciekawość. Obcokrajowcy są tu rzadką atrakcją. Uznano więc, że skoro już się tam znaleźliśmy, to trzeba spróbować nas jakoś na dłużej zatrzymać, a użyta jako przynęta propozycja wspólnego obiadu załatwiła sprawę w stu procentach.


Będąc już w kuchni, podgryzając przyniesione nam owoce i przyglądając się przygotowaniu posiłku próbowaliśmy ustalić, czym właściwie jest miejsce, w którym się znajdujemy. Jakaś świątynia, to jasne, ale jakiego wyznania? W tej kwestii mieliśmy w głowach niezły mętlik, bo przypatrując się jej wcześniej, zauważyliśmy zarówno krwawe, uzbrojone w rzędy ostrych zębów hinduskie bóstwa, jak i taoistyczne symbole yin-yang oraz wszechobecne chińskie smoki. A gdyby tego jeszcze było mało, to z dachu od frontu na okolice spoglądała postać przypominająca uśmiechniętego od ucha do ucha brzuchatego Buddę. Co to może być? Wietnamski nigdy nie był naszą najmocniejszą stroną, czego nie przyjęto jednak do wiadomości i odpowiedzi na nurtujące nas pytanie udzielano wylącznie w tym języku, z dystansem podchodząc do naszych prób porozumienia się na migi czy za pośrednictwem notatnika. Nic to jednak, bowiem szansę na rozwianie wątpliwości dostrzegliśmy w kolejnym pomyśle gospodarzy, którzy zaproponowali, żebyśmy wzięli udział w zaplanowanej na 18:00 ceremonii, a potem, jeśli nie mamy innych planów, spędzili noc na "plebanii". Zjedliśmy więc, co było do zjedzenia i podekscytowani tym, co nas niebawem czeka poszliśmy przespacerować się po okolicy.

                           Matka Boska Wietnamska z Dzieciątkiem

Wróciliśmy niemal w samą porę, bo gdy weszliśmy do przepełnionej zapachem kadzidła świątyni, ceremonia dopiero się zaczynała. Zajęliśmy więc miejsca we właściwych dla swoich płci sektorach i wytężyliśmy zmysły, dokładając wszelkich starań, żeby z uroczystości, której nieoczekiwanie byliśmy świadkami, nie umknął nam żaden szczegół. Całość opierała się głównie na monotonnym, niemal transowym wspólnym śpiewie, któremu towarzyszyła melodia wygrywana na prostym, jednostrunowym instrumencie przez siedzącego koło mnie chłopaka. Śpiewając wszyscy zgromadzeni (poza nami, rzecz jasna) klęczeli, od czasu do czasu wykonując dłońmi gesty, będące zapewne odpowiednikiem "naszego" znaku krzyża i bijąc pokłony w kierunku ołtarza. Co ciekawe, nie było tam żadnego kapłana, ani osoby prowadzącej nabożeństwo. Jak potem wyczytaliśmy, brak jakichkolwiek pośredników w kontaktach z Bogiem jest jednym z założeń tej religii. Ceremonia od początku zrobiła na nas piorunujące wrażenie. Towarzysząca jej mistyczna atmosfera była tak gęsta, że wręcz namacalna i w obawie przed jej zaburzeniem, długo musiałem zbierać się na odwagę, żeby zdecydować się na zrobienie z partyzanta kilku zdjęć.



Po uroczystości wraz z częścią towarzystwa obejrzeliśmy jeszcze odcinek wietnamskiej telenoweli, która utwierdziła nas jedynie w przekonaniu, że typowy dla tego gatunku archetyp miłej, pięknej dziewczyny, nieakceptowanej przez rodzinę i otoczenie oraz posiadającej jednocześnie kilku adoratorów, spośród których jeden jest sympatycznym, prostym chłopakiem, a drugi to bezwzględny miejscowy watażka, jest absolutnie międzynarodowy. Po napisach końcowych wskazano nam nasze cele, których lokalizacja odpowiadała tej, którą znaliśmy już ze świątynii. Prawa strona budynku była przeznaczona dla mężczyzn, lewa - dla kobiet. Chwilę później ułożyliśmy się już do snu na twardych jak kamień łóżkach, długo jeszcze nie mogąc zasnąć od nadmiaru wrażeń.


W trakcie okupionego niejedną łzą naszych gospodyń pożegnania rozwiązaliśmy też zagadkę dotyczącą religii, której wyznawcy tak miło nas ugościli. Bystre oko Haneczki w jednym z elementów ozdabiających świątynię wychwyciło bowiem rozwiewające wszelkie wątpliwości słowa Cao Đài. Po szczegóły odsyłam do Wikipedii.

środa, 11 stycznia 2012

Na prawo most, na lewo most

Ben Tre, 3-6.01.2012

...a dołem Mekong płynie.

Delta Mekongu z powodu niewystarczająco rozbudowanej sieci mostów pozostawała do niadawna stosunkowo trudno dostępna dla podróżujących, którzy przy okazji wizyty w regionie w znakomitej większości ograniczali się jedynie do spędzenia kilku dni w My Tho. Chcąc dostać się w głąb delty było się bowiem zmuszonym do licznych przepraw promowych, stanowiących jedyną drogę na drugi brzeg mijanych po drodze odnóg rzeki i wydłużających podróż w nieskończoność. Ostatnimi laty wzięto się jednak z kopyta za poprawę tego stanu rzeczy, czego efekty widać w postaci wielu, niejednokrotnie bardzo imponujących, przecinających liczne rozgałęzienia Mekongu mostów. Korzystając z jednego z nich dotarliśmy w okolice Ben Tre.


Podróżując po Wietnamie już jakieś siedem tygodni wielokrotnie zdarzyło nam się zwrócić uwagę na dwie wielkie pasje jego mieszkańców, a mianowicie karambol i karaoke. Pierwsza z nich jest mało popularną odmianą bilarda, która jednak z jakichś przyczyn uznawana jest tutaj za sport narodowy. Polega ona w dużym skrócie na tym, żeby zagrać bilę rozgrywającą tak, aby uderzyła ona kolejno w pozostałe dwie znajdujące się na stole. Charakterystycznym widokiem, szczególnie dla południowej części kraju, są maleńkie kluby typu "dziura w ścianie", gdzie w ciasnych pomieszczeniach gromadzą się amatorzy tej gry i, co ciekawe, są to ludzie w dosłownie każdym wieku, od nastolatków po ledwo utrzymujących w rękach kij staruszków. Skalę zainteresowania dyscypliną znakomicie zobrazowała nam rozmowa z pewnym mieszkańcem Dalatu, który na nasze pytanie, czy grywa w karambola, odpowiedział, że jest przecież Wietnamczykiem.


Nie mogło być zatem inaczej i w naszym sąsiedztwie w Ben Tre również znajdowało się kilka miejsc, w których z powodzeniem można było rozegrać partyjkę lub dwie. Korzystając ze sposobności postanowiłem spróbować swoich sił, zwłaszcza, że w kontekście zbliżającego się wyjazdu do Kambodży mogła to być jedna z ostatnich okazji. Po kilku kwadransach samotnego oswajania się z grą i ustanowieniu własnego rekordu czterech poprawnych zagrań z rzędu, miałem nawet okazję stoczyć pojedynek z jednym z lokalsów. Nie potraktował mnie jednak wystarczająco poważnie i dał mi na początku zbyt duże fory, co przypłacił nieoczekiwaną klęską 19-30.


Dobra, karambol jest tu niezwykle popularny, ale to co ma miejsce w przypadku karaoke, to istne szaleństwo. Nie od dziś wiadomo, że śpiewać każdy może, ale Wietnamczycy potraktowali to hasło na tyle dosłownie, że klubów karaoke jest tu więcej niż sklepów spożywczych. Występują one w kilku różnych standardach, zaczynając od obskurnych, odpychających samym wyglądem bud, poprzez restauracje, gdzie upust swojemu talentowi można dać w przerwie między wódką a zakąską, a kończąc na upstrzonych neonami ekskluzywnych kilkupiętrowych lokalach, do których wstępu strzegą ochroniarze pod krawatem, pilnujący by każdy gość był wystrojony jak stróż w Boże Ciało. Jak kraj długi i szeroki nie uświadczy się tu pojedynczej miejscowości pozbawionej dostępu do tego typu rozrywki.


Nam jakoś do tej pory nie było z karaoke po drodze, ale w Ben Tre nie dość, że nadrobiliśmy zaległości, to jeszcze zrobiliśmy to w wielkim stylu! Króregoś leniwego popołudnia, bujając się wygodnie w hamakach, wabieni docierającymi do nas zewsząd dźwiękami, świadczącymi o tym, że kogoś w okolicy ewidentnie męczył talent, postanowiliśmy przyjrzeć się sprawie z bliska. Po krótkim spacerze zlokalizowaliśmy ich źródło. Okazała się nim niepozorna, zbita z desek i trzęsąca się w posadach od za bardzo podkręconego pokrętła volume buda, której przyglądaliśmy się chwilę zza płotu, próbując zebrać się na odwagę, żeby zrobić w jej kierunku pierwszy krok. Okazało się, że nie było to wcale potrzebne, bo gdy tylko zostaliśmy zauważeni przez kogoś z imprezującej wewnątrz ekipy, nasza inicjatywa okazała się zupełnie zbędna. Na dalszy rozwój wydarzeń nie trzeba było długo czekać i ani się obejrzeliśmy, a staliśmy już wewnątrz i z najbliższej odległości przysłuchiwaliśmy się jak pewien zabawny okularnik, zmotywowany naszą niespodziewaną obecnością, wspina się na wyżyny swoich woklanych możliwości. W nieustalony dotąd sposób w naszych dłoniach znalazły się też butelki zimnego jak marzenie piwa marki Saigon Export, co muszę przyznać bardzo nam spasowało. Towarzystwo miało już trochę w czubie, więc ktoś uznał zapewne, że potrzebujemy małej pomocy, żeby zacząć nadawać na wspólnych falach. Efekt został osiągnięty i chwilę później, objadając się dla odmiany zaserwowanym nam mango i arbuzem, musieliśmy studzić zapały naszych nowych znajomych, którzy zabrali się za, będące zazwyczaj stałym punktem programu, swatanie. Po jakiejś godzinie spędzonej wspólnie na śpiewie, tańcu, kulawych konwersacjach i opróżnianiu kolejnych Saigonów, opadła już nieco z sił karaokowa ekipa zarządziła odwrót i udała się na drzemkę, kończąc tym samym imprezę.


Na koniec wspomnę jeszcze, że udało nam się w końcu rozwikłać zagadkę długich paznokci. Rozwiązanie podsunął nam Yvan, francuski Kanadyjczyk, który miał okazję rozmawiać wcześniej na ten temat z jakimś Wietnamczykiem. Okazało się bowiem, że zgodnie z haneczkowymi przypuszczeniami, noszenie przez mężczyzn długich paznokci ma służyć podkreśleniu faktu, że nie muszą oni pracować fizycznie, co w ich mniemaniu ma doprowadzić do podniesienia ich statusu społecznego. Brzmi to dość dziwnie, ale zaczyna mieć ręce i nogi, gdy przypomnimy sobie, że u nas z podobnych przyczyn unikano przez wieki kojarzącej się z pracą w polu opalenizny.