piątek, 16 grudnia 2011

Eins, Zwei, Polizei

Hanoi, 6-8.12.2011

Wydawać by się mogło, że opuszczając przed kilkoma tygodniami Kraków uda nam się skutecznie odciąć od naszej kryminalnej przeszłości. Stręczycielstwo i działalność na polu dealerki narkotykowej, czyli nasza polska codzienność, zostały na pewien czas zawieszone. Mieliśmy zatem pełne prawo sądzić, że nic nie powinno stanąć nam na przeszkodzie, żeby w duchu respektowania zasad lokalnego prawa przebrnąć jakoś przez najbliższe miesiące. Jednak, tak jak wilka ciągnie do lasu, tak i nam podczas drugiej wizyty w Hanoi* sporo czasu przyszło spędzić na jednym ze stołecznych komisariatów.

Bohaterem tego epizodu okazał się po raz kolejny Przegrzebek, który udowodnił nam tym samym, że nie musi wcale zaliczać kolejnego defektu, żeby udało mu się spędzić nam sen z powiek. Okazało się bowiem, że w okolicznościach dosyć niejasnych został on zgarnięty z ulicy i uziemiony przed pobliskim komisariatem policji, gdzie udałem się niezwłocznie wraz z jednym z władających językiem angielskim pracowników naszego hotelu, gdy tylko zauważyliśmy jego brak.


Sprawa zdawała się stosunkowo prosta. Motor był rzekomo źle zaparkowany (tj. ktoś pod naszą nieobecność przesunął go z chodnika na ulicę). Problemy pojawiły się dopiero w momencie, gdy chcąc odzyskać naszą własność nie byliśmy w stanie pochwalić się jego dowodem rejestracyjnym. Mimo naszych wielokrotnych, trwających w sumie dwa dni, interwencji i subtelnych prób „posmarowania” stanowisko policji było nieugięte: nie ma papierów, nie ma jazdy. Niby na takich nie wyglądacie, ale kto was tam wie, czyście tego motoru komuś nie podprowadzili. Pewności nie ma, więc pojazdu nie odzyskacie. Kropka.

Załamani kompletnie wróciliśmy do siebie, zastanawiając się, jak teraz będzie wyglądała nasza dalsza podróż po Wietnamie. W ciągu tych kilku tygodni polubiliśmy jazdę na Przegrzebku do tego stopnia, że wprost nie wyobrażaliśmy sobie, żeby to miał być już koniec naszej wspólnej drogi.


Nadzieja na szczęście, zgodnie ze swoim praktykowanym przez wieki zwyczajem, umiera ostatnia. Jakimś cudem wpadliśmy na pomysł, że potwierdzić słuszność naszych roszczeń co do własności Przegrzebka może w jakimś stopniu facet, od którego go kupiliśmy. Czym prędzej rzuciliśmy się więc do zawziętego (nomen omen) przegrzebywania zawartości internetu. Kilka klików później udało nam się gościa wytropić, w czym wydatnie pomógł nam fakt, że wraz z całą rodziną prowadził on jedyny w całej wiosce Pom Coong reklamujący się w sieci guesthouse. Trafność znaleziska potwierdziliśmy porównując znalezione tam zdjęcia, z kilkoma własnymi, na których uwieczniliśmy przed paroma tygodniami finał transakcji kupna-sprzedaży pojazdu.
Ze świeżo zdobytym kompletem danych teleadresowych, niesieni na fali szalonego optymizmu, pognaliśmy czym prędzej na komisariat, licząc że nie wszystko jeszcze stracone. Kartka z numerem telefonu wędrowała z rąk do rąk, trafiając ostatecznie do jednego z wyższych stopniem urzędników, który nie owijając w bawełnę chwycił za telefon, zadzwonił gdzie trzeba i ustalił, co następuje: gość faktycznie sprzedał nam motor, ale dokumentów nie dał, bo sam po prostu stracił je jakiś czas wcześniej. Tyle.


Dopływ świeżych informacji zaowocował nieoczekiwanie radykalnym zwrotem akcji, gdyż w tej sytuacji, o dziwo!, nie widziano już dalszych przeciwwskazań co do powrotu Przegrzebka do prawowitych właścicieli. Kazano nam tylko donieść wcześniej kserokopie naszych paszportów, dając sobie tym samym okazję do sporządzenia kolejnego bezwartościowego raportu. Co dość zaskakujące, nie domagali się od nas żadnej kasy, ani nie mnożyli kolejnych trudności. Jedyne koszty jakie, poza zrypanym na ponad dobę humorem i masą nerwów, przyszło nam ponieść, to 10 dolarów, które z wrodzonej przyzwoitości wyłożyliśmy na pokrycie mandatu wlepionego pomagającemu nam pracownikowi hotelu, którego wstawiennictwo zostało uznane przez stróżów prawa za zbyt nachalne. Niedużo, jak za odzyskanie naszego ulubieńca, prawda?

W związku z powyższym nazajutrz z samego rana, żeby nie kusić reprezentowanego przez hanojskich mundurowych losu, ruszyliśmy w dalszą drogę…
…bez dokumentów.

__________
* Dotarliśmy tu po niespodziewanie długim, tygodniowym pobycie w Sapie, gdzie już drugiego dnia zatruliśmy się dokumentnie hinduskim żarciem i przez kolejne pięć dochodziliśmy do siebie, przegapiając w międzyczasie okazję do podziwiania okolicy, korzystając z nie trafiającej się tu zbyt często zimą słonecznej aury.
Podczas opisywanej historii nie byliśmy w nastroju do robienia zdjęć, a te załączone powstały podczas naszego pobytu w Sapie.

1 komentarz:

  1. Niesamowita historia, cieszę się, że odzyskaliście motor :) ściskam Was mocno i wracam do czytania bloga ! :)
    aga

    OdpowiedzUsuń