czwartek, 29 grudnia 2011

Szef kuchni poleca

Cat Ba, Ninh Binh, 13-14.12.2011

Po opuszczeniu z bólem serca naszego przytulnego lokum w hotelu Ngoc Hoa zabraliśmy się w dalszą drogę. Dwa dni wcześniej Przegrzebek miał niewielki kryzys (odpadła mu osłona łańcucha), więc przed opuszczeniem Cat Ba i kolejnym dniem w drodze popracowaliśmy trochę nad jego nadwerężonym samopoczuciem, dodając mu animuszu kilkoma łykami jego ulubionego oleju silnikowego marki Yamaha. Kiedy płyn dotarł już gdzie trzeba, ruszyliśmy w kierunku znajdującej się po drugiej stronie wyspy przystani promowej, trzymając mocno kciuki, żeby tym razem okoliczności nie zmusiły nas do spędzenia tam połowy dnia. Od miasta Ninh Binh, czyli naszej dzisiejszej mety, dzielił nas po raz kolejny dystans około 170 km, więc jeśli chcieliśmy na spokojnie dotrzeć tam przed zmrokiem, to na takie marnotrawstwo czasu nie mogliśmy sobie po prostu pozwolić.


Trasa do przystani wiodła przez mocno pofałdowany teren i zamiast obiecanej płaskiej jak stół szosy* nasz motor co rusz musiał wdrapywać się na jakieś wzniesienie. Jednak tym razem, najwyraźniej pod wpływem podwyższonego stężenia oktanów we krwi, postanowił nie robić nam w związku z faktem scen, tylko gnał grzecznie przed siebie. Dzięki takiej bezproblemowej postawie rzutem na taśmę udało nam się zdążyć na pierwszą z dwóch czekających nas tego dnia przepraw promowych, za co Przegrzebek nagrodzony został zasłużonym odpoczynkiem i, za czym wprost przepada, chwilową zmianą swojego statusu z "pojazdu" na "pasażera".

Mimo niewielkich opóźnień w jeździe udało nam się ostatecznie dotrzeć w okolice Ninh Binh. Przejeżdżając tamtędy wzrok co kilkadziesiąt metrów uciekał nam mimowolnie na pobocze, gdzie stały niewielkie stragany, na których przedsiębiorczy lokalsi wystawiają zazwyczaj różnego rodzaju przekąski. Widok to dosyć klasyczny dla wietnamskich ulic, ale naszą uwagę zwrócił tym razem fakt, że nie było dla nas do końca jasne co tam właściwie było. Otóż na dość dużych talerzach skrzętnie ułożone w piramidki leżało coś na kształt podłużnych pulpetów o nietypowo gładkiej powierzchni. A może to ziemniaki jakiejś lokalnej odmiany gotowane lub smażone w mundurkach albo... hmmm... nie ma co zgadywać. W panującym już półmroku nie było zbyt wiele widać, a że chwilowo znacznie bardziej niż na zaspokojeniu ciekawości zależało nam na znalezieniu sensownego noclegu, popędziliśmy czym prędzej do miasta, rozwiązanie tej zagadki odkładając na dzień następny.


Głównym powodem do odwiedzenia Ninh Binh, oprócz dogodnego położenia na trasie północ-południe, była możliwość odwiedzenia i podziwiania pobliskiego Tam Coc. Znajdują się tam pola ryżowe, które do miana największej w okolicy atrakcji wywindowało ich malownicze usytuowanie na wijącej się pomiędzy imponującymi skałami rzece, a także możliwość cieszenia się tymi niezwykłymi krajobrazami z perspektywy płynącej tam łódki.

Świadomi popularności miejsca, wybraliśmy się tam z samego rana licząc, że uda nam się uprzedzić pierwszą poranną falę odwiedzających. Udało się. Przez większą część trasy mieliśmy więc rzekę niemal na wyłączność, z rzadka tylko będąc mijani przez zajmujących się swoimi sprawami miejscowych rolników, rybaków czy prowadzące pływające sklepy kobiety**. Było to jednak towarzystwo tworzące tutejszy koloryt, więc nie dość, że nie mieliśmy nic przeciwko, to jeszcze chętnie przypatrywaliśmy się ich zajęciom. Szczególnie spodobała nam się różnorodność stylów wiosłowania, spośród których zdecydowanie najbardziej efektowne wydało nam się wiosłowanie nogami. Ponadto na trasie niemal dwugodzinnego rejsu znajdowało się też kilka jaskiń (w tym jedna, z tego co pamiętam, aż 150metrowa), przepływanie przez które dodatkowo potęgowało i tak już pozytywne wrażenia z wycieczki.


Po powrocie do siebie, poszwędaniu się po mieście i związanych z obiadem pozytywnych doświadczeniach kulinarnych, zgodnie z założeniami przyszła kolej na powrót na przedmieścia. A wszystko po to, żeby rozwiać wątpliwości z dnia poprzedniego i przekonać się, że to czym mieszkańcy Ninh Binh urozmaicają swoje menu są, ni mniej ni więcej, tylko wędzone...

...szczury.

Brrr... Aż nas z Haneczką na ten widok solidarnie dreszcz przeszedł. Mimo to pokonawszy pierwsze opory zatrzymaliśmy się pomiędzy dwoma straganami, wyciągnęliśmy aparat i ruszyliśmy zdobywać twarde dowody na to, że nas jednak wzrok nie myli i to co widzimy dzieje się naprawdę. Gdy już oswoiliśmy się z tym, bądź co bądź, dosyć obrzydliwym widokiem i kilkakrotnie zapewniliśmy, że mimo wszystko nie mamy akurat ochoty na szczura, niezrażeni naszą odmową handlarze zaprezentowali nam proces przyrządzania sprzedawanego przez siebie "smakołyku". Zaznaczam, że zamieszczone poniżej nagranie dokumentujące jego fragment przeznaczone jest wyłącznie dla ludzi o mocnych nerwach i stalowych żołądkach.


Chwilę później wróciliśmy do hotelu i co ciekawe, nie widząc problemu w związku z jedynym w swoim rodzaju spektaklem, którego dopiero co byliśmy świadkami, jak gdyby nigdy nic udaliśmy się na kolację.

__________
* Żeby przekonać Przegrzebka do dalszej jazdy często zmuszeni jesteśmy stosować cały wachlarz wysublimowanych technik motywacyjnych. Wizualizacja trasy pozbawionej jakichkolwiek wzniesień jest jedną z najskuteczniejszych w naszym repertuarze.

** Jedna z nich za punkt honoru przyjęła sobie przekonanie nas, że jednak, mimo zapewnień, jesteśmy spragnieni i na bank chętnie byśmy też coś przekąsili, a ona - tak się szczęśliwie składało - była w stanie wyjść naprzeciw naszym potrzebom.

1 komentarz: