środa, 21 grudnia 2011

K2

Hanoi, Halong, Cat Ba, 8-12.12.2011

Zgodnie z założeniami 8. grudnia z samego rana wsiedliśmy na motor, żeby czym prędzej opuścić nie sprzyjającą naszym motocyklowym ambicjom stolicę. Pikanterii przedsięwzięciu dodawał fakt, że nie mieliśmy dotąd najmniejszego doświadczenia w jeździe po zatłoczonych ulicach dużego miasta. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że sam widok Hanoi w godzinach szczytu (tj. od świtu do godzin późnowieczornych) nie napawał nas w taj kwestii przesadnym optymizmem. Całe mrowie poruszających się tam pojazdów z dosyć ograniczonym respektem podchodzi do takich wynalazków zachodu jak ruch prawostronny i towarzyszące mu namalowane na ulicach linie wyznaczające strefy w zamyśle przeznaczone do poruszania się w określonych kierunkach. Tutaj powszechną praktyką jest korzystanie z całej szerokości drogi, za główne kryterium doboru trasy obierając sobie znalezienie najkrótszej odległości z punktu "A" do "B". Ścinanie zakrętów,  jazda pod prąd* i na czerwonym są w jak najbardziej dobrym tonie, podczas gdy trzymanie się "swojego" pasa, hamowanie już na żółtym czy używanie kierunkowskazów to dla Wietnamczyków frajerstwo w czystej formie. Niby to ciągle jeszcze Hanoi, ale to co się dzieje na ulicach to już raczej Sajgon.

Nie mając innego wyjścia musieliśmy stawić czoła temu szaleństwu i, co ciekawe, gdy przeszliśmy już do rzeczy nie okazało się to wcale tak trudne, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. "W tym szaleństwie jest metoda", mówiąc krótko. Ruchem ulicznym rządzi bowiem kilka niepisanych, ale za to bardzo jasnych zasad, do przestrzegania których nie potrzeba znajomości jakichkolwiek kodeksów. Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku i szeroko otwarte oczy, by móc się w tym wszystkim gładko odnaleźć.


Po pierwsze: większemu (tj. takiemu, który z ewentualnej konfrontacji wyszedłby w lepszym stanie) się ustępuje. Samochodom osobowym, wozom dostawczym i wszystkiemu o podobnych lub większych gabarytach zjeżdżamy więc grzecznie z drogi, nie oczekując w zamian podobnej kurtuazji. Na trasie natomiast całkowity immunitet mają tiry, których kierowcy, wychodząc z rozsądnego w sumie założenia, że nie spotkają na swojej drodze już nic większego od swoich pojazdów, robią po prostu co im się żywnie podoba, z wyprzedzaniem na trzeciego włącznie. Na nasze szczęście wielkodusznie zostawiają jednak pozostałym uczestnikom ruchu niezbędne pole manewru. W przypadku prowadzących jednoślady wystarczy więc trzymać się prawej krawędzi drogi i jechać spokojnie przed siebie.

Poza powyższą panuje jeszcze jedna zasada, podobna do tej obowiązującej na stoku narciarskim, tj. dostosuj się do pojazdu przed tobą. Tyle. Proste i skuteczne do tego stopnia, że mimo przejechania na motorze ponad 1800 kilometrów** nie byliśmy jak dotąd świadkami nawet jednej drobnej stłuczki. Ciekawe na co byśmy się w tym czasie napatrzyli jadąc po polskich drogach.

Ale wracając do meritum, to w ciągu jednego dnia dojechaliśmy do oddalonego o 170 km miasta Ha Long, leżącego nad słynną zatoką o tej samej nazwie. Mając niemal stały dostęp do internetu (wifi w wietnamskich hotelach to w zasadzie standard) wiedzieliśmy, że na pogodę odpowiednią do podziwiania w pełnej krasie urody będącej jednym z siedmiu naturalnych cudów świata zatoki musimy poczekać jeszcze kilka dni. Mając na uwadze, że samo miasto nie przypadło nam szczególnie do gustu, uznaliśmy zgodnie, że na sprzyjającą aurę poczekamy na Cat Ba, wyspie leżącej na wodach Morza Południowochińskiego pomiędzy zatokami Ha Long i mniej znaną, a niemal równie efektowną Lan Ha.


Nazajutrz pół dnia przyszło nam spędzić na przystani promowej, skąd z uwagi na brak wymaganego quorum nie udało się nam wypłynąć porannym kursem i na następny zmuszeni byliśmy czekać aż do 15:00. Nie byliśmy w tym jednak odosobnieni, gdyż te same okoliczności uwięziły na przystani jeszcze kilku innych podróżujących, wśród których były postacie do tego stopnia nietuzinkowe, że umilaliśmy sobie później ich obecnością cały pobyt na Cat Ba. Kopalnią fascynujących wprost historii okazała się przede wszystkim trójka rowerzystów, którzy drogą lądową dotarli tu z Europy na swoich jednośladach. Nam szczególnie do gustu przypadł pewien Niemiec, który w ciągu swojej półrocznej samotnej podróży zdążył już przejechać Bałkany, Turcję, Iran, Azję Środkową (czyli wszystkie te nieistniejące wogóle w powszechnej świadomości kraje, jak Turkmenistan czy Tadżykistan) i Chiny. Oprócz tego imponującego osiągnięcia Philip był przy okazji ujmująco sympatycznym gościem, więc z wypiekami na twarzach wysłuchiwaliśmy wszystkich opowieści, które serwował nam na przystawkę do pochłanianych wspólnie talerzy zupy pho***.


Sama Cat Ba, otoczona przez morze i zamieszkiwana przez ostatnich około 65 przedstawicieli pewnego zagrożonego gatunku lemura jest naprawdę rewelacyjna. W celu ich ochrony utworzono tu jakiś czas temu obejmujący tutejszą puszczę park narodowy, na którego eksplorację udaliśmy się z Haneczką podczas pierwszego w pełni słonecznego dnia. Wprawdzie lemury, czego można było się raczej spodziewać, nie przyjęły nas osobiście chlebem i solą, to egzotyczna przyroda w swoim najbardziej efektownym wydaniu zrekompensowała nam to w stopniu wystarczającym, żeby przedzieranie się przez porośnięty lianami las móc uznać za świetnie spędzony czas. Natomiast, będące uwieńczeniem spaceru, wdrapanie się w trudach i znoju na najwyższy szczyt Cat Ba (nie mylić z K2) i podziwianie z zapartym tchem rozciągających się stamtąd widoków było zdecydowanie chwilą, którą zapamiętamy na długo.


Żeby nie było, że atrakcje czaiły się tu tylko w trudno dostępnych punktach wyspy, dodam, że goszczący nas za marne 7,5 dolara dziennie pokój to istna perełka. Nie zdarzyło się nam do tej pory mieszkać w miejscu równie efektownym (nie licząc Lac Bam, bo to zupełnie inna kategoria). Wspaniały widok rozpościerający się z olbrzymiego okna, zajmującego w zasadzie całą południową ścianę znajdującego się na 4. piętrze pokoju, przyprawiał nas o mieszane uczucia za każdym razem, gdy tylko zaczynały nam chodzić po głowie pomysły oddalenia się stamtąd na dłużej.


Jako twarde sztuki zawzięliśmy się jednak na tyle mocno, że 12. grudnia wypłynęliśmy w całodniowy rejs po zatokach Ha Long i Lan Ha. Zacisnęliśmy mocno pięści i nie patrząc za siebie podążyliśmy na przystań, gdzie tuż przed 8:00 zasiedliśmy na pokładzie łajby, która w czasach swojej minionej już dawno młodości ochrzczona została dostojnie brzmiącym mianem "Classic Sail". Potem czekały nas już kolejno niemal same atrakcje, czyli przede wszystkim wizyta na Wyspie Małp, pływanie kajakami po malowniczych zakamarkach zatoki Ha Long, sajgonki, ośmiorniczki i zasmażony w maśle i czosnku szpinak, które razem z górą ryżu zaserwowano nam na obiad oraz powrót na wyspę w kojącym towarzystwie promieni zachodzącego już słońca.

Wakacje panie, wakacje!

__________
* Szczególnie zabawne jest obowiązujące w całym kraju traktowanie pobocza jako dodatkowego pasa ruchu... pod prąd, rzecz jasna.

** Trochę wybiegam w przyszłość, bo dziś już Wigilia i plażujemy w Mui Ne.

*** Philipowi zostało jeszcze kolejne sześć miesięcy wędrówki, więc z tego miejsca życzymy mu dużo szczęścia i pomyślnego, wiejącego wyłącznie w plecy, wiatru.

3 komentarze:

  1. 100 lat Szczepanku w dniu imienin!
    Życzy Brat, Madre i Padre.
    Kolejny super wpis. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach i znów musiałam parę razy wybuchnąć niekontrolowanym śmiechem, czytając te wpisy!! :D

    Chcę więcej!!!!

    Poza tym toż to prawie niema potwarz, że lemury nie przywitały was chlebem i solą... ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. ale super się czyta! chyba przegapiałam ten wpis:) I to spotkanie z Niemcem było zaskakujące! ciekawi mnie czy Szczepan używał "gramatik deutsch" do konwersacji :D

    OdpowiedzUsuń