piątek, 30 grudnia 2011

Wesoły autobus

Ninh Binh, Vinh, Buon Ma Thuot, 15-17.12.2011

15. grudnia był dniem, w którym dojeżdżając z Ninh Binh do Vinh pobiliśmy nieoficjalny rekord świata w długodystansowej jeździe pojazdem niezupełnie do tego przystosowanym. W przejechaniu niewiarygodnej odległości 200 km nie przeszkodził nam nawet kolejny defekt naszego chimerycznego ulubieńca, któremu tym razem zmuszeni byliśmy zasponsorować nowe szprychy i obręcz tylnego koła. W Vinh planowaliśmy załapać się na pociąg sypialny i nocą dotrzeć do Hue, ale z uwagi na wiążące sie z tym karkołomne kombinacje (musielibyśmy najpierw nadać Przegrzebka towarowym, a dopiero pół dnia później sami pojechać nie kuszetką, a zwyczajnym osobowym, bez sensu) zmuszeni zostaliśmy do nieplanowanego noclegu w dość nieciekawym mieście. No cóż, w tej sytuacji zamiast już nazajutrz podziwiać uroki będącego dawną stolicą Wietnamu Hue, mieliśmy kolejny dzień katować zarówno siebie, jak i Przegrzebka.


Kilometry kilometrami, ale tym co tak naprawdę zniechęcało nas do dalszej jazdy był klimat. Jakoś tuż za Ninh Binh opuściliśmy bowiem pólnoc Wietnamu, w której panują podobne do naszych pory roku, a wjechaliśmy w jego środkową część, gdzie z niezrozumiałych dla przeciętnego Europejczyka przyczyn leje przez niemal cały listopad i grudzień. No ale nic to. Na słoneczne południe trzeba się w końcu jakoś przedostać, więc jedziemy. Nasz wymuszony zapał z łatwością ostudziła pierwsza solidna ulewa, która dorwała nas niebawem po tym, jak opuściliśmy Vinh. W pewnym momencie ratując się przed doszczętnym przemoknięciem, wystrojeni w niebieskie przeciwdeszczowe peleryny, zgodnie uznaliśmy, że koniec tego dobrego. Nie przelecieliśmy pół świata, żeby tu teraz marznąć i moknąć. Z tego typu atrakcji zrezygnowaliśmy opuszczając ponad miesiąc temu Polskę, trzeba więc było szybko znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.

Stopowanie nie wchodziło w grę, mieliśmy ze sobą w końcu Przegrzebka, ale jakiś autobus może udałoby się nam zatrzy... O proszę! Nie zdążyłem nawet dokończyć myśli, a już na poboczu zatrzymywał się zwabiony moim wystawionym kciukiem autokar. Wypadło z niego kilku stewardów, którzy sprawiali wrażenie, jakby widok dwójki zmotoryzowanych obcokrajowców zbił ich z tropu do tego stopnia, że nie byli w stanie ustalić spójnej strategii na (tradycyjną w przypadku opłaty za transport) próbę oskubania nas. Zamiast tego licytowali się w składaniu nam coraz bardziej absurdalnych ofert. Jeden z nich zatracił się w swoich fantazjach do tego stopnia, że zaczął rzucać kwotami siedmiocyfrowymi. Dobra, może wietnamski dong nie jest walutą wymienianą jednym tchem razem z dolarem czy frankiem szwajcarskim i od jakiegoś czasu przydałaby mu się konkretna denominacja, ale milion za bilety autobusowe? No bez jaj. Jeśli taka propozycja miałaby gdzieś zostać potraktowana poważnie, to chyba tylko w Zimbabwe. Mając na uwadze tę geograficzną nieścisłość, ostatecznie udało nam się sprowadzić chłopaków na ziemię i zaproponować rozsądną, jak nam się przez chwilę wydawało, cenę, która jednak po krótkich konsultacjach została przyjęta z entuzjazmem sugerującym wyraźnie, że naszemu wyczuciu w kwestiach finansowych daleko aktualnie do życiowej formy. W efekcie siedzieliśmy jednak w ciepłym, suchym i nadspodziewanie wygodnym autobusie*, więc w sumie nie mieliśmy co narzekać. Tym bardziej, że ekipa obsługująca kurs z Hanoi do Sajgonu okazała się naprawdę w porządku.


Było ich w sumie z pięciu, w tym dwóch zmieniających się regularnie za kółkiem kierowców. Resztę składu stanowili pomagierzy, którzy z uwagi na fakt, że pasażerowie tym razem nie dopisali, w przerwach między drzemkami zajmowali się głównie podtrzymywaniem panującej na pokładzie szampańskiej atmosfery, na zmianę opowiadając kawały i puszczając na dvd pozbawione jakiejkolwiek wartości artystycznej filmy czy koncerty. Początkowo czas pracy urozmaicali sobie jeszcze siadaniem nieopodal i ostentacyjnym gapieniem się na nas, ale na szczęście kiedy się już napatrzyli wrócili do sprawdzonego cyklu "kawał-dvd-drzemka". Wtedy w ramach rewanżu przyszła pora na zmianę kierunku obczajania. Mimo miesięcznego już pobytu w Wietnamie, dotąd nie mieliśmy tak dogodnej okazji, żeby przez bite kilka godzin móc bezkarnie podpatrywać w kółko tych samych ludzi.


Korzystając z nadażającej się okazji mogliśmy utwierdzić się w kilku dotychczasowych spostrzeżeniach. Na poczetne miejsce w czołówce wietnamskich osobliwości zasługuje zdecydowanie fakt, że wśród tutejszych mężczyzn niemal powszechne jest noszenie długich, nieprzyzwoicie wręcz wypielęgnownych paznokci. Cholera wie, czemu tak jest i do czego ma to służyć. My dotąd zdążyliśmy wysnuć na ten temat kilka całkiem zgrabnych teorii. Jedną z nich jest przypuszczenie, że mogą one być im niezbędne do uskutecznianego na każdym kroku i niezależnie od miejsca zapamiętałego dłubania nie tyle w nosie, co chyba w zatokach, czym już nie raz skutecznie odebrali nam apetyt i zmusili do przełożenia obiadu na kolację. Autokarowa ferajna stanowiła jak widać znakomitą próbę statystyczną do prowadzonych przez nas obserwacji, bo również i w tej materii swobodnie wyrabiali średnią krajową. Słowem, Wietnamczycy, jak się patrzy.


Żeby jednak nie wystawiać im złego świadectwa, dla sprawiedliwości rzucę też jakimś pozytywem na ich temat. Podczas postoju na obiad, przyuważywszy zapewne naszą bezradność w bezowocnych próbach zamówienia sobie jakiegoś dania, uznali że nie mogą tego tak zostawić i wymownymi gestami zaprosili nas do swojego stolika. Chwile później, będąc już pełnoprawnymi uczestnikami uczty, wybieraliśmy co apetyczniejsze kawałki spośród tego, co wylądowało na stole niemal równo z naszym przybyciem. A było w czym wybierać, bo Wietnamczycy, mimo że nie wyglądają na takich, potrafią jeść za dwóch i jak już siadają w kilka osób do stołu, to zamawiają tyle, że nie pozostaje na nim nawet odrobina wolnej przestrzeni. Wielokrotnie byliśmy świadkami takich biesiad, którym w dodatku niezależnie od pory dnia towarzyszyła spora ilość alkoholu. Nie inaczej było i teraz, więc równolegle z jedzeniem na stole pojawiło się kilka butelek piwa i dzbanek cholernie mocnego wina ryżowego. Chlapnięcie sobie kilku głębszych zanim usiądzie się za kierownicą nie jest tutaj widocznie uznawane za faux pas.

Gdy będąc już z powrotem w trasie zbliżaliśmy się nieuchronnie do Hue, nasze pełne brzuchy i paskudnie siąpiący za oknem deszcz wymogły na nas powtórne rozważenie, czy aby na pewno chcemy znaleźć się niebawem po drugiej stronie szyby. Argumentami za były przede wszystkim czekające nas wizyty w Hue i Hoi An, natomiast przeciw, fakt, że podziwianie tych atrakcji w strugach deszczu może być jednak dosyć rozczarowujące. Zgodnie z wymyśloną na potrzeby chwili zasadą, że zjawiska meteorologiczne liczą się potrójnie, ostatecznie dylemat został rozstrzygnięty wynikiem 3:2 na korzyść odłożenia środkowej części kraju na nieokreśloną przyszłość i dalszej jazdy na południe. Zmuszeni byliśmy tym samym do pozostnia na dotychczasowych miejscach i ucięcia sobie uczciwej poobiedniej drzemki. Też dobrze.


Po mającym miejsce przy okazji obiadu, wspólnym osuszeniu kilku butelek piwa od razu zupełnie inaczej wylądała też rozmowa o kasie. Za naprawdę śmieszną dopłatą wydłużyliśmy nasz przejazd z 300 do 950 kilometrów. W związku z powyższym nazajutrz, po 24 godzinach jazdy wysiedliśmy w zalanym słońcem Buon Ma Thuot.

Tym samym nowy, ciepły etap naszej podróży uważamy oficjalnie za rozpoczęty!

__________
* Przegrzebek miał niestety nieco mniej szczęścia i z odkręconymi lusterkami oraz rozmontowanym przednim kołem gniótł się wśród jakichś pakunków w luku bagażowym.

czwartek, 29 grudnia 2011

Szef kuchni poleca

Cat Ba, Ninh Binh, 13-14.12.2011

Po opuszczeniu z bólem serca naszego przytulnego lokum w hotelu Ngoc Hoa zabraliśmy się w dalszą drogę. Dwa dni wcześniej Przegrzebek miał niewielki kryzys (odpadła mu osłona łańcucha), więc przed opuszczeniem Cat Ba i kolejnym dniem w drodze popracowaliśmy trochę nad jego nadwerężonym samopoczuciem, dodając mu animuszu kilkoma łykami jego ulubionego oleju silnikowego marki Yamaha. Kiedy płyn dotarł już gdzie trzeba, ruszyliśmy w kierunku znajdującej się po drugiej stronie wyspy przystani promowej, trzymając mocno kciuki, żeby tym razem okoliczności nie zmusiły nas do spędzenia tam połowy dnia. Od miasta Ninh Binh, czyli naszej dzisiejszej mety, dzielił nas po raz kolejny dystans około 170 km, więc jeśli chcieliśmy na spokojnie dotrzeć tam przed zmrokiem, to na takie marnotrawstwo czasu nie mogliśmy sobie po prostu pozwolić.


Trasa do przystani wiodła przez mocno pofałdowany teren i zamiast obiecanej płaskiej jak stół szosy* nasz motor co rusz musiał wdrapywać się na jakieś wzniesienie. Jednak tym razem, najwyraźniej pod wpływem podwyższonego stężenia oktanów we krwi, postanowił nie robić nam w związku z faktem scen, tylko gnał grzecznie przed siebie. Dzięki takiej bezproblemowej postawie rzutem na taśmę udało nam się zdążyć na pierwszą z dwóch czekających nas tego dnia przepraw promowych, za co Przegrzebek nagrodzony został zasłużonym odpoczynkiem i, za czym wprost przepada, chwilową zmianą swojego statusu z "pojazdu" na "pasażera".

Mimo niewielkich opóźnień w jeździe udało nam się ostatecznie dotrzeć w okolice Ninh Binh. Przejeżdżając tamtędy wzrok co kilkadziesiąt metrów uciekał nam mimowolnie na pobocze, gdzie stały niewielkie stragany, na których przedsiębiorczy lokalsi wystawiają zazwyczaj różnego rodzaju przekąski. Widok to dosyć klasyczny dla wietnamskich ulic, ale naszą uwagę zwrócił tym razem fakt, że nie było dla nas do końca jasne co tam właściwie było. Otóż na dość dużych talerzach skrzętnie ułożone w piramidki leżało coś na kształt podłużnych pulpetów o nietypowo gładkiej powierzchni. A może to ziemniaki jakiejś lokalnej odmiany gotowane lub smażone w mundurkach albo... hmmm... nie ma co zgadywać. W panującym już półmroku nie było zbyt wiele widać, a że chwilowo znacznie bardziej niż na zaspokojeniu ciekawości zależało nam na znalezieniu sensownego noclegu, popędziliśmy czym prędzej do miasta, rozwiązanie tej zagadki odkładając na dzień następny.


Głównym powodem do odwiedzenia Ninh Binh, oprócz dogodnego położenia na trasie północ-południe, była możliwość odwiedzenia i podziwiania pobliskiego Tam Coc. Znajdują się tam pola ryżowe, które do miana największej w okolicy atrakcji wywindowało ich malownicze usytuowanie na wijącej się pomiędzy imponującymi skałami rzece, a także możliwość cieszenia się tymi niezwykłymi krajobrazami z perspektywy płynącej tam łódki.

Świadomi popularności miejsca, wybraliśmy się tam z samego rana licząc, że uda nam się uprzedzić pierwszą poranną falę odwiedzających. Udało się. Przez większą część trasy mieliśmy więc rzekę niemal na wyłączność, z rzadka tylko będąc mijani przez zajmujących się swoimi sprawami miejscowych rolników, rybaków czy prowadzące pływające sklepy kobiety**. Było to jednak towarzystwo tworzące tutejszy koloryt, więc nie dość, że nie mieliśmy nic przeciwko, to jeszcze chętnie przypatrywaliśmy się ich zajęciom. Szczególnie spodobała nam się różnorodność stylów wiosłowania, spośród których zdecydowanie najbardziej efektowne wydało nam się wiosłowanie nogami. Ponadto na trasie niemal dwugodzinnego rejsu znajdowało się też kilka jaskiń (w tym jedna, z tego co pamiętam, aż 150metrowa), przepływanie przez które dodatkowo potęgowało i tak już pozytywne wrażenia z wycieczki.


Po powrocie do siebie, poszwędaniu się po mieście i związanych z obiadem pozytywnych doświadczeniach kulinarnych, zgodnie z założeniami przyszła kolej na powrót na przedmieścia. A wszystko po to, żeby rozwiać wątpliwości z dnia poprzedniego i przekonać się, że to czym mieszkańcy Ninh Binh urozmaicają swoje menu są, ni mniej ni więcej, tylko wędzone...

...szczury.

Brrr... Aż nas z Haneczką na ten widok solidarnie dreszcz przeszedł. Mimo to pokonawszy pierwsze opory zatrzymaliśmy się pomiędzy dwoma straganami, wyciągnęliśmy aparat i ruszyliśmy zdobywać twarde dowody na to, że nas jednak wzrok nie myli i to co widzimy dzieje się naprawdę. Gdy już oswoiliśmy się z tym, bądź co bądź, dosyć obrzydliwym widokiem i kilkakrotnie zapewniliśmy, że mimo wszystko nie mamy akurat ochoty na szczura, niezrażeni naszą odmową handlarze zaprezentowali nam proces przyrządzania sprzedawanego przez siebie "smakołyku". Zaznaczam, że zamieszczone poniżej nagranie dokumentujące jego fragment przeznaczone jest wyłącznie dla ludzi o mocnych nerwach i stalowych żołądkach.


Chwilę później wróciliśmy do hotelu i co ciekawe, nie widząc problemu w związku z jedynym w swoim rodzaju spektaklem, którego dopiero co byliśmy świadkami, jak gdyby nigdy nic udaliśmy się na kolację.

__________
* Żeby przekonać Przegrzebka do dalszej jazdy często zmuszeni jesteśmy stosować cały wachlarz wysublimowanych technik motywacyjnych. Wizualizacja trasy pozbawionej jakichkolwiek wzniesień jest jedną z najskuteczniejszych w naszym repertuarze.

** Jedna z nich za punkt honoru przyjęła sobie przekonanie nas, że jednak, mimo zapewnień, jesteśmy spragnieni i na bank chętnie byśmy też coś przekąsili, a ona - tak się szczęśliwie składało - była w stanie wyjść naprzeciw naszym potrzebom.

środa, 21 grudnia 2011

K2

Hanoi, Halong, Cat Ba, 8-12.12.2011

Zgodnie z założeniami 8. grudnia z samego rana wsiedliśmy na motor, żeby czym prędzej opuścić nie sprzyjającą naszym motocyklowym ambicjom stolicę. Pikanterii przedsięwzięciu dodawał fakt, że nie mieliśmy dotąd najmniejszego doświadczenia w jeździe po zatłoczonych ulicach dużego miasta. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że sam widok Hanoi w godzinach szczytu (tj. od świtu do godzin późnowieczornych) nie napawał nas w taj kwestii przesadnym optymizmem. Całe mrowie poruszających się tam pojazdów z dosyć ograniczonym respektem podchodzi do takich wynalazków zachodu jak ruch prawostronny i towarzyszące mu namalowane na ulicach linie wyznaczające strefy w zamyśle przeznaczone do poruszania się w określonych kierunkach. Tutaj powszechną praktyką jest korzystanie z całej szerokości drogi, za główne kryterium doboru trasy obierając sobie znalezienie najkrótszej odległości z punktu "A" do "B". Ścinanie zakrętów,  jazda pod prąd* i na czerwonym są w jak najbardziej dobrym tonie, podczas gdy trzymanie się "swojego" pasa, hamowanie już na żółtym czy używanie kierunkowskazów to dla Wietnamczyków frajerstwo w czystej formie. Niby to ciągle jeszcze Hanoi, ale to co się dzieje na ulicach to już raczej Sajgon.

Nie mając innego wyjścia musieliśmy stawić czoła temu szaleństwu i, co ciekawe, gdy przeszliśmy już do rzeczy nie okazało się to wcale tak trudne, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. "W tym szaleństwie jest metoda", mówiąc krótko. Ruchem ulicznym rządzi bowiem kilka niepisanych, ale za to bardzo jasnych zasad, do przestrzegania których nie potrzeba znajomości jakichkolwiek kodeksów. Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku i szeroko otwarte oczy, by móc się w tym wszystkim gładko odnaleźć.


Po pierwsze: większemu (tj. takiemu, który z ewentualnej konfrontacji wyszedłby w lepszym stanie) się ustępuje. Samochodom osobowym, wozom dostawczym i wszystkiemu o podobnych lub większych gabarytach zjeżdżamy więc grzecznie z drogi, nie oczekując w zamian podobnej kurtuazji. Na trasie natomiast całkowity immunitet mają tiry, których kierowcy, wychodząc z rozsądnego w sumie założenia, że nie spotkają na swojej drodze już nic większego od swoich pojazdów, robią po prostu co im się żywnie podoba, z wyprzedzaniem na trzeciego włącznie. Na nasze szczęście wielkodusznie zostawiają jednak pozostałym uczestnikom ruchu niezbędne pole manewru. W przypadku prowadzących jednoślady wystarczy więc trzymać się prawej krawędzi drogi i jechać spokojnie przed siebie.

Poza powyższą panuje jeszcze jedna zasada, podobna do tej obowiązującej na stoku narciarskim, tj. dostosuj się do pojazdu przed tobą. Tyle. Proste i skuteczne do tego stopnia, że mimo przejechania na motorze ponad 1800 kilometrów** nie byliśmy jak dotąd świadkami nawet jednej drobnej stłuczki. Ciekawe na co byśmy się w tym czasie napatrzyli jadąc po polskich drogach.

Ale wracając do meritum, to w ciągu jednego dnia dojechaliśmy do oddalonego o 170 km miasta Ha Long, leżącego nad słynną zatoką o tej samej nazwie. Mając niemal stały dostęp do internetu (wifi w wietnamskich hotelach to w zasadzie standard) wiedzieliśmy, że na pogodę odpowiednią do podziwiania w pełnej krasie urody będącej jednym z siedmiu naturalnych cudów świata zatoki musimy poczekać jeszcze kilka dni. Mając na uwadze, że samo miasto nie przypadło nam szczególnie do gustu, uznaliśmy zgodnie, że na sprzyjającą aurę poczekamy na Cat Ba, wyspie leżącej na wodach Morza Południowochińskiego pomiędzy zatokami Ha Long i mniej znaną, a niemal równie efektowną Lan Ha.


Nazajutrz pół dnia przyszło nam spędzić na przystani promowej, skąd z uwagi na brak wymaganego quorum nie udało się nam wypłynąć porannym kursem i na następny zmuszeni byliśmy czekać aż do 15:00. Nie byliśmy w tym jednak odosobnieni, gdyż te same okoliczności uwięziły na przystani jeszcze kilku innych podróżujących, wśród których były postacie do tego stopnia nietuzinkowe, że umilaliśmy sobie później ich obecnością cały pobyt na Cat Ba. Kopalnią fascynujących wprost historii okazała się przede wszystkim trójka rowerzystów, którzy drogą lądową dotarli tu z Europy na swoich jednośladach. Nam szczególnie do gustu przypadł pewien Niemiec, który w ciągu swojej półrocznej samotnej podróży zdążył już przejechać Bałkany, Turcję, Iran, Azję Środkową (czyli wszystkie te nieistniejące wogóle w powszechnej świadomości kraje, jak Turkmenistan czy Tadżykistan) i Chiny. Oprócz tego imponującego osiągnięcia Philip był przy okazji ujmująco sympatycznym gościem, więc z wypiekami na twarzach wysłuchiwaliśmy wszystkich opowieści, które serwował nam na przystawkę do pochłanianych wspólnie talerzy zupy pho***.


Sama Cat Ba, otoczona przez morze i zamieszkiwana przez ostatnich około 65 przedstawicieli pewnego zagrożonego gatunku lemura jest naprawdę rewelacyjna. W celu ich ochrony utworzono tu jakiś czas temu obejmujący tutejszą puszczę park narodowy, na którego eksplorację udaliśmy się z Haneczką podczas pierwszego w pełni słonecznego dnia. Wprawdzie lemury, czego można było się raczej spodziewać, nie przyjęły nas osobiście chlebem i solą, to egzotyczna przyroda w swoim najbardziej efektownym wydaniu zrekompensowała nam to w stopniu wystarczającym, żeby przedzieranie się przez porośnięty lianami las móc uznać za świetnie spędzony czas. Natomiast, będące uwieńczeniem spaceru, wdrapanie się w trudach i znoju na najwyższy szczyt Cat Ba (nie mylić z K2) i podziwianie z zapartym tchem rozciągających się stamtąd widoków było zdecydowanie chwilą, którą zapamiętamy na długo.


Żeby nie było, że atrakcje czaiły się tu tylko w trudno dostępnych punktach wyspy, dodam, że goszczący nas za marne 7,5 dolara dziennie pokój to istna perełka. Nie zdarzyło się nam do tej pory mieszkać w miejscu równie efektownym (nie licząc Lac Bam, bo to zupełnie inna kategoria). Wspaniały widok rozpościerający się z olbrzymiego okna, zajmującego w zasadzie całą południową ścianę znajdującego się na 4. piętrze pokoju, przyprawiał nas o mieszane uczucia za każdym razem, gdy tylko zaczynały nam chodzić po głowie pomysły oddalenia się stamtąd na dłużej.


Jako twarde sztuki zawzięliśmy się jednak na tyle mocno, że 12. grudnia wypłynęliśmy w całodniowy rejs po zatokach Ha Long i Lan Ha. Zacisnęliśmy mocno pięści i nie patrząc za siebie podążyliśmy na przystań, gdzie tuż przed 8:00 zasiedliśmy na pokładzie łajby, która w czasach swojej minionej już dawno młodości ochrzczona została dostojnie brzmiącym mianem "Classic Sail". Potem czekały nas już kolejno niemal same atrakcje, czyli przede wszystkim wizyta na Wyspie Małp, pływanie kajakami po malowniczych zakamarkach zatoki Ha Long, sajgonki, ośmiorniczki i zasmażony w maśle i czosnku szpinak, które razem z górą ryżu zaserwowano nam na obiad oraz powrót na wyspę w kojącym towarzystwie promieni zachodzącego już słońca.

Wakacje panie, wakacje!

__________
* Szczególnie zabawne jest obowiązujące w całym kraju traktowanie pobocza jako dodatkowego pasa ruchu... pod prąd, rzecz jasna.

** Trochę wybiegam w przyszłość, bo dziś już Wigilia i plażujemy w Mui Ne.

*** Philipowi zostało jeszcze kolejne sześć miesięcy wędrówki, więc z tego miejsca życzymy mu dużo szczęścia i pomyślnego, wiejącego wyłącznie w plecy, wiatru.

piątek, 16 grudnia 2011

Eins, Zwei, Polizei

Hanoi, 6-8.12.2011

Wydawać by się mogło, że opuszczając przed kilkoma tygodniami Kraków uda nam się skutecznie odciąć od naszej kryminalnej przeszłości. Stręczycielstwo i działalność na polu dealerki narkotykowej, czyli nasza polska codzienność, zostały na pewien czas zawieszone. Mieliśmy zatem pełne prawo sądzić, że nic nie powinno stanąć nam na przeszkodzie, żeby w duchu respektowania zasad lokalnego prawa przebrnąć jakoś przez najbliższe miesiące. Jednak, tak jak wilka ciągnie do lasu, tak i nam podczas drugiej wizyty w Hanoi* sporo czasu przyszło spędzić na jednym ze stołecznych komisariatów.

Bohaterem tego epizodu okazał się po raz kolejny Przegrzebek, który udowodnił nam tym samym, że nie musi wcale zaliczać kolejnego defektu, żeby udało mu się spędzić nam sen z powiek. Okazało się bowiem, że w okolicznościach dosyć niejasnych został on zgarnięty z ulicy i uziemiony przed pobliskim komisariatem policji, gdzie udałem się niezwłocznie wraz z jednym z władających językiem angielskim pracowników naszego hotelu, gdy tylko zauważyliśmy jego brak.


Sprawa zdawała się stosunkowo prosta. Motor był rzekomo źle zaparkowany (tj. ktoś pod naszą nieobecność przesunął go z chodnika na ulicę). Problemy pojawiły się dopiero w momencie, gdy chcąc odzyskać naszą własność nie byliśmy w stanie pochwalić się jego dowodem rejestracyjnym. Mimo naszych wielokrotnych, trwających w sumie dwa dni, interwencji i subtelnych prób „posmarowania” stanowisko policji było nieugięte: nie ma papierów, nie ma jazdy. Niby na takich nie wyglądacie, ale kto was tam wie, czyście tego motoru komuś nie podprowadzili. Pewności nie ma, więc pojazdu nie odzyskacie. Kropka.

Załamani kompletnie wróciliśmy do siebie, zastanawiając się, jak teraz będzie wyglądała nasza dalsza podróż po Wietnamie. W ciągu tych kilku tygodni polubiliśmy jazdę na Przegrzebku do tego stopnia, że wprost nie wyobrażaliśmy sobie, żeby to miał być już koniec naszej wspólnej drogi.


Nadzieja na szczęście, zgodnie ze swoim praktykowanym przez wieki zwyczajem, umiera ostatnia. Jakimś cudem wpadliśmy na pomysł, że potwierdzić słuszność naszych roszczeń co do własności Przegrzebka może w jakimś stopniu facet, od którego go kupiliśmy. Czym prędzej rzuciliśmy się więc do zawziętego (nomen omen) przegrzebywania zawartości internetu. Kilka klików później udało nam się gościa wytropić, w czym wydatnie pomógł nam fakt, że wraz z całą rodziną prowadził on jedyny w całej wiosce Pom Coong reklamujący się w sieci guesthouse. Trafność znaleziska potwierdziliśmy porównując znalezione tam zdjęcia, z kilkoma własnymi, na których uwieczniliśmy przed paroma tygodniami finał transakcji kupna-sprzedaży pojazdu.
Ze świeżo zdobytym kompletem danych teleadresowych, niesieni na fali szalonego optymizmu, pognaliśmy czym prędzej na komisariat, licząc że nie wszystko jeszcze stracone. Kartka z numerem telefonu wędrowała z rąk do rąk, trafiając ostatecznie do jednego z wyższych stopniem urzędników, który nie owijając w bawełnę chwycił za telefon, zadzwonił gdzie trzeba i ustalił, co następuje: gość faktycznie sprzedał nam motor, ale dokumentów nie dał, bo sam po prostu stracił je jakiś czas wcześniej. Tyle.


Dopływ świeżych informacji zaowocował nieoczekiwanie radykalnym zwrotem akcji, gdyż w tej sytuacji, o dziwo!, nie widziano już dalszych przeciwwskazań co do powrotu Przegrzebka do prawowitych właścicieli. Kazano nam tylko donieść wcześniej kserokopie naszych paszportów, dając sobie tym samym okazję do sporządzenia kolejnego bezwartościowego raportu. Co dość zaskakujące, nie domagali się od nas żadnej kasy, ani nie mnożyli kolejnych trudności. Jedyne koszty jakie, poza zrypanym na ponad dobę humorem i masą nerwów, przyszło nam ponieść, to 10 dolarów, które z wrodzonej przyzwoitości wyłożyliśmy na pokrycie mandatu wlepionego pomagającemu nam pracownikowi hotelu, którego wstawiennictwo zostało uznane przez stróżów prawa za zbyt nachalne. Niedużo, jak za odzyskanie naszego ulubieńca, prawda?

W związku z powyższym nazajutrz z samego rana, żeby nie kusić reprezentowanego przez hanojskich mundurowych losu, ruszyliśmy w dalszą drogę…
…bez dokumentów.

__________
* Dotarliśmy tu po niespodziewanie długim, tygodniowym pobycie w Sapie, gdzie już drugiego dnia zatruliśmy się dokumentnie hinduskim żarciem i przez kolejne pięć dochodziliśmy do siebie, przegapiając w międzyczasie okazję do podziwiania okolicy, korzystając z nie trafiającej się tu zbyt często zimą słonecznej aury.
Podczas opisywanej historii nie byliśmy w nastroju do robienia zdjęć, a te załączone powstały podczas naszego pobytu w Sapie.

piątek, 9 grudnia 2011

Przegrzebek, rura!

Lac Bam, Son La, Tuan Giao, Than Uyen, Sapa, 24-28.11.2011
"Rura, Przegrzeb, rura, nie zwalniaj w mieście.
Przegrzebek, o więcej prosić nie śmiem, tylko wieź mnie.
Chociaż tyle razy już mi się zepsułeś,
Na zawsze ty i ja - wierzę w ten duet."*
...a w zasadzie tercet, bo jest przecież jeszcze Haneczka i w takiej właśnie doborowej obsadzie przyjdzie nam przez najbliższe tygodnie przemierzać Wietnam, ze słownika interesujących nas pojęć wykreślając takie słowa jak autobus, bilet czy dworzec, w zamian wzbogacając go o takie zwroty jak "do pełna proszę", czy wypowiadane w sytuacjach kryzysowych "jeszcze, k$%#&, chwila i mi chyba tyłek zaraz odpadnie".


Dla zupełnej jasności wyjaśniam, że Przegrzebek, to motor marki Honda Splendid Mover z silni(cz)kiem o pojemności 110cc. Wielokrotnie dotąd próbowano nam wmawiać, że tak naprawdę jest rzekomo tanią, chińską podróbką japońskiego oryginału. My jednak wiemy swoje i takie podłe pomówienia bez wahania wkładamy między bajki, nie mając najmniejszych wątpliwości, że nasz Przegrzebek jest w prostej linii potomkiem samurajów. Jeśli ktoś mimo wszystko nadal twierdzi inaczej, powinien liczyć się z konsekwensjami.

Pierwszy dzień po tym, jak weszliśmy w jego posiadanie spędziliśmy na objeżdżaniu okolicy Lac Bam, w celu nie tyle krajoznawczym, co raczej żeby się trochę lepiej wzajemnie poznać, opanować podstawowe tajniki jazdy na jednośladzie i móc nazajutrz bez większego strachu ruszyć na podbój szos. Cały proces przebiegł generalnie gładko, a jedyny zgrzyt polegał na tym, że Przegrzebek nie uznał za stosowne, żeby we właściwym ku temu momencie podzielić się z nami swoim wstydliwym sekretem. Otóż Przegrzebek nie lubi pod górkę. Bardzo lubi jechać po płaskim, nie ma też nic przeciwko, kiedy droga stromymi serpentynami prowadzi w dół, ale pod górkę... no cóż... nie bardzo. Stawało się to dla nas stopniowo jasne podczas pierwszych dni w trasie, a okoliczności ku temu było całe mnóstwo, gdyż północny Wietnam to teren mocno górzysty.



Początkowo puszczaliśmy mimo uszu jego towarzyszące stromym podjazdom postękiwania, zrzucając je na karb tremy debiutanta, który zapewne po raz pierwszy w karierze opuścił swoją wioskę i ruszył w wielki świat (gdy go kupiliśmy miał niewiele ponad 1000km na liczniku). Później z kolei próbowaliśmy dopatrzyć się korelacji pomiędzy jego niedomaganiem, a ciężarem, który przyszło mu dźwigać, ostatecznie jednak porzuciliśmy ten trop, widząc, jak wyprzedzają nas kolejno inne, absurdalnie wprost objuczone, motory.


Dla ścisłości wspomnę, że nasza współpraca z Przegrzebkiem od samego początku nie była usłana różami. W ciągu pierwszych dwóch dni w trasie dwukrotnie zdarzyło mu się złapać gumę, a za drugim razem konieczna też była wymiana opony i, na wszelki wypadek, klocków hamulcowych. Kilkakrotnie też szwankował pedał zmiany biegów, który ostatecznie wymieniliśmy na nowy i od tego czasu jest w tym temacie spokój. Dodatkowo jego silnik, jak wynika z naszych wnikliwych obserwacji lubi olej silnikowy, jak nie przymierzając Renata Beger owies. Tę przypadłość na szczęście udało nam się wykorzystać na naszą korzyść i obietnicę dolewki jego ulubionego płynu stosujemy odtąd jako zachętę (a może szantaż? Sam już nie wiem) do wjechania na najbliższą górkę lub przejechania kolejnych kilometrów.



Żeby nie było jednak, że takie z nas wyrachowane bestie, które metodą kija i marchewki chcą podporządkować sobie Bogu ducha winną maszynę. Nic z tych rzeczy! W ramach usprawiedliwienia muszę dodać, że nasze wzajemne relacje staramy się opierać na zdrowym dialogu i zawsze dążymy do osiągnięcia satysfakcjonującego obie strony kompromisu. Przykład pierwszy z brzegu. Przegrzebek, jak już wspomniałem, nie lubi pod górę. Nie ciśniemy go więc, żeby łykał jedno wzniesienie za drugim, tylko gdy czujemy, że się bidoczek już się trochę zziajał robimy przerwę i chłodzimy mu bebechy wylewając na niego dwie butle wody, które wozimy ze sobą specjalnie na tę okoliczność. Kiedy natomiast mieliśmy w perspektywie stromy ponaddwudziestokilometrowy podjazd do Sapy poszliśmy mu na rękę do tego stopnia, że w trosce o jego dobre samopoczucie większość trasy jedno z nas (tzn. ja albo Haneczka) pieszo gramoliło się do góry, a drugie na odciążonym motorze, nie forsując tempa, powoli pokonywało dystans. Wszystko po to, żeby Przegrzebkowi było dobrze i żeby nie miał większych powodów do zrzędzenia. No i niech mi ktoś powie, że takiemu to nie dobrze.


Przegrzebek natomiast (co wynika zapewne z zapisanych w jego japońskich genach zasad kodeksu bushido) odwdzięcza nam się za tę troskliwą opiekę doworząc nas tam, gdzie tylko sobie zażyczymy. W ciągu pierwszych pięciu dni udało nam się wspólnie przejechać jakieś poł tysiąca kilometrów. Rozpoczynając w Lac Bam, z międzylądowaniami w Son La, Tuan Giao i Than Uyen dotarliśmy ostatecznie do Sapy.

Porzucenie wariantu dworcowo-autobusowego na rzecz przemierzania Wietnamu na motorze ma tę zasadniczą zaletę, że daje nam wolność, tak w doborze trasy, jak i miejsc gdzie chcemy się zatrzymać. Zaowocowało to jak dotąd masą pięknych zdjęć, a co jeszcze bardziej istotne stworzyło wyśmienite okazje do interakcji z lokalsami, dla których jako przybysze z dalekiego kraju stanowimy również sporą atrakcję. Jak dotąd najfajniejszym tego przejawem była sytuacja, kiedy jadąc z Tuan Giao do Than Uyen zatrzymaliśmy się przy jakimś domu, żeby schłodzić Przegrzebka i uzupełnić zapasy wody. Chwilę później jedliśmy już obiad z całą mieszkającą tam rodziną (zdjęcie poniżej), na lepsze trawienie wlewając w siebie kieliszkami jakiś tam ich miejscowy bimber.


Co tu dużo gadać, mimo swoich słabych stron i kapryśnej natury Przegrzebuś jest dla nas codziennym źródłem megaatrakcji i zapewnia nam przygody jak się patrzy. Czysta frajda!

Rura, Przegrzeb, rura!

__________
* Fragment tekstu utworu szczecińskiego rapera Łony pt. "Helmut rura!". Oryginalne "Helmuty" zastąpiłem pasującymi do okoliczności "Przegrzebkami".

środa, 7 grudnia 2011

Dziędobry!

Hanoi (Wietnam) , Lac Bam, 16-24.11.2011

Hanoi, jak niemal każda metropolia, może mieć przyjezdnym wiele do zaoferowania. Fakt, że lwia część odwiedzających Wietnam zaczyna lub kończy swoją podróż właśnie tutaj, w połączeniu z ponadtysiącletnią historią miasta sprawia, że wśród mnogości wszelkiego rodzaju atrakcji nudzić się po prostu nie sposób. Druga strona medalu jest jednak taka, że kontakty z autochtonami mają niestety charakter mocno marketingowy. Jako, że swoją drogą fanem dużych miast jestem co najwyżej średnim, bez żalu opuściliśmy po trzech dniach stolicę i postanowiliśmy udać się na prowincję, której to z kolei jesteśmy z Haneczką zdeklarowanymi fanami.


Na pierwszy ogień poszła Mai Chau, leżąca jakieś 130km na zachód mała wioska, która oprócz perspektywy sielankowych krajobrazów skusiła nas możliwością zamieszkania w typowym dla tej części świata, tradycyjnym domu na palach.

W okolice Mai Chau dojechaliśmy autobusem do którego wsiedliśmy po iście epickich targach. Zaczęło się od tego, że dworcowa klika szczerzących się jak rekiny drobnych cwaniaczków na wyrost uznała, że gładko i z właściwym sobie wdziękiem orżnie białasów, domagając się od nas po 200,000 dongów od osoby za kurs. Ku ich rozczarowaniu, a naszej zasłużonej satysfakcji skończyło się na tym, że jakieś dwie godziny później kierowca i steward odjeżdżającego już pojazdu prosili nas, żebyśmy zechcieli jednak wsiąść i pojechać z nimi płacąc im po 80,000 dongów, czyli dokładnie tyle ile wynosiła nasza pierwsza i jedyna propozycja.

Ostatecznie zatrzymaliśmy się nie w Mai Chau, a w pobliskiej Lac Bam u przemiłej pani, która zwerbowała nas chwilę po tym, jak wysiedliśmy z jadącego dalej do Son La autobusu. Za naprawdę śmieszne pieniądze zaoferowała nam ona nocleg w swoim domu, a także dwa domowe posiłki dziennie. Część mieszkalna standardowego domu na palach składa się z dwóch olbrzymich izb oddzielonych kuchnią, które zajmują jego górną kondygnację, podczas gdy "parter" to w zasadzie pusta przestrzeń, która w naszym przypadku pełniła funkcję wystawy dla sprzedawanych również przez naszą gospodynię tkanin i rękodzieła. Jako, że sezon letni już dawno za nami, a o tej porze roku goście nie pchają się w te okolice drzwiami i oknami, okazało się, że przypadł nam w udziale cały około 60metrowy pokój.


Początkowo zakładaliśmy, że zostaniemy jakieś 2-3 noce, ale rzeczywistość okazała się tak nieprzyzwoicie wprost kolorowa, że ostatecznie zabawiliśmy tam pięć dni. Za dnia można było bowiem rozkoszować się do woli widokiem otaczających dolinę, wystrzeliwujących jak gdyby pionowo w niebo gór oraz przepięknymi krajobrazami okolicznych pól, w międzyczasie przyglądając się pracy rolników, krzątających się po swoich poletkach w charakterystycznych dla Wietnamu stożkowych, słomkowych kapeluszach*. Wieczorami natomiast po prawdziwych ucztach, jakie serwowano nam tu na kolacje, siedzieliśmy do późna z garską spotkanych tu ludzi z różnych zakątków świata i przy butelkach zimengo piwa marki Tiger gadaliśmy o dupie Maryny do momentu, aż pozbawieni już resztek energii lub tematów do dalszej rozmowy nie musieliśmy powiedzieć pas. Wtedy szliśmy do siebie na górę i zasypialiśmy sobie słodko przy akompaniamencie świerszczy i tej części ekosystemu, która w ciągu dnia ma zgoła inne zajęcia, niż kołysanie nas do snu. Nawet budzące nas co dzień grubo przed 6:00 pianie kogutów i kwiczenie prosiaków, będące znakiem, że zaczęły się właśnie przepychanki o dostęp do świeżo napełnionego koryta, udało nam się z czasem polubić.


Śmiało można więc zaryzykować stwierdzenie, że Lac Bam i okolice posiadają chyba wszystkie znane mi zalety wsi. A w takich to właśnie okolicznościach można się idealnie zrelaksować, a wyciszonemu w ten sposób umysłowi umożliwić wsłuchanie się w kuszące podszepty czającej się za każdym rogiem potencjalnej przygody. Na nas szczególnie inspirująco zadziałało spotkanie z parą Austriaków - Bianką i pochodzącym z Polski Marcinem, którzy opowiadając nam o swoich niedawnych dokonaniach sprawili, że nie namyślając się długo postanowiliśmy powiedzieć przygodzie zdecydowane "dziędobry!" i podobnie jak kilka tygodni wcześniej oni, tak teraz my...

...kupiliśmy motor.


__________
* A widok uczciwej pracy, jak powszechnie wiadomo, działa jak balsam na serca szczególnie tych, którzy dopiero co z hukiem rzucili swoje posady, spakowali manatki i wyjeżdżając na drugi koniec świata podjęli decyzję, że w najbliższych miesiącach pracą się nie skalają.

poniedziałek, 28 listopada 2011

***

Wybierając się w daleką podróż trudno jest oprzeć się pokusie zaplanowania wszystkiego od "A" do, powiedzmy, "N". Jednak jako jednostka z natury przekorna w drogę postanowiłem zabrać ze sobą jedynie niezbędne "ABC", pozostawiając znacznie większe pole do manewru żywiołowi szerszej publiczności znanemu jako improwizacja.

W związku z powyższym, oprócz załatwienia lotu z Warszawy do Hanoi oraz wiz wietnamskich, przygotowania ograniczyłem do zdobycia absolutnie niezbędnej wiedzy na temat krajów, które razem z Haneczką zamierzamy zaszczycić swoją obecnością podczas naszej ponadpółrocznej podróży. Poza Wietnamem będą to najprawdopodobniej Kambodża, Laos i Tajlandia. Wiem już zatem co nieco o panującym w regionie klimacie, kwestiach związanych z wizami, a także o miejscach, których grzechem byłoby nie zobaczyć.

I to by było chyba na tyle. A co z resztą? -Nie wiem. Zobaczymy na miejscu.