Nyaung Shwe,
27.11-01.12.2016
Drugim etapem "grubej kreski" było
opuszczenie kolejnego po Bangkoku wielomilionowego miasta na rzecz miejsca,
gdzie mogliśmy w końcu zapomnieć o tłoku, hałasie i brudzie i wreszcie do woli
nacieszyć się naturą. Jaki by Yangon fajny nie był i jakby mchem i paprocią nie
zarósł, to i tak parku krajobrazowego udawać nie może i zawsze będzie w naszych
oczach po prostu kolejnym megamiastem. Na dłuższą metę zdecydowanie
wolimy takie miejsca jak chociażby położone nad jeziorem Inle miasteczko Nyaung
Shwe.
Otoczony górami rejon słynie przede wszystkim z kulturowej mozaiki tworzonej przez zamieszkujące go grupy etniczne, których jest
tu zatrzęsienie. Różnic między nimi doszukiwać się można krążąc po tutejszych
ulicach, odwiedzając rynek albo wpadając gdzieś na obiad czy herbatę. W głównej
mierze dotyczą one odrębnych zwyczajów i stylu życia charakterystycznego dla
każdej z grup i żeby się w nich rozeznać należałoby tu spędzić zapewne długie
miesiące. Za to podobnym nam niewprawnym obserwatorom, którzy wpadają tu na
ledwie kilka dni pozostaje po prostu uważne przyglądanie się i podziwianie
różnorodności i urody mieszkańców stanu Shan.
Urodzie ludzi dorównuje na szczęście również urok
Nyaung Shwe. Oprócz widoków takich jak powyżej oczarowało nas będącymi na
wyciągnięcie ręki pięknymi wiejskimi krajobrazami, pagodami i masą
przesympatycznych knajpek, które zawsze czekały w pogotowiu, gdyby akurat
zamarzyły nam się tutejsze specjały, czyli shańskie kluski i podobna do
indyjskiej herbata z mlekiem.
Główną polecaną przez przewodniki i
entuzjastycznie opisywaną przez spotkanych turystów atrakcją był całodniowy
rejs po jeziorze Inle. Przebił on nasze najśmielsze oczekiwania i zapewnił nam
nadspodziewanie dużo wrażeń, a jednocześnie przyniósł pewne niepokojące
spostrzeżenie. Zewsząd słychać głosy, że mamy aktualnie znakomity czas na
odwiedzenie Birmy. Kraj dopiero co otworzył się na gości z zagranicy, ale lokalsi
mający z nimi kontakt nie zdążyli jeszcze zatracić swojej naturalności i nie
zaczęli gremialnie odstawiać szopek pod turystów. To się jednak zmienia, czego
wyraźne syptomy dostrzegliśmy odwiedzając znajdujące się na terenie jeziora
pływające wioski.
Wszędzie, od Wietnamu po Maroko, standardowym
przystankiem w takich sytuacjach jest wizyta u jakiegoś rzemieślnika, gdzie po
przyjrzeniu się procesowi produkcji odwiedzających czeka jeszcze obowiązkowa
wizyta w sklepie. My trafiliśmy do przędzalni, która była wprawdzie bardzo
fotogeniczna, ale nie pozostawiała złudzeń co do tego, że jest miejscem
sztucznym, zaaranżowanym wyłącznie pod takie wizyty jak nasza. Nie dało się
oprzeć wrażeniu, że za kilka chwil, gdy tylko nasza łódź zniknie za pierwszym
zakrętem, pracujące tam panie przestaną udawać, że przędą i zabiorą się za
rozpakowywanie przesyłek z Chin czy Bangladeszu i odcinanie metek od przysłanych tkanin. Wrażenie
pogłębiał dodatkowo fakt, że część z nich była tzw. długoszyjimi z plemienia
Karen (które tak na marginesie nie zamieszkuje nawet w tej okolicy), mającymi być jedynie magnesem
na spragnionych egzotyki turystów. Jednym słowem cyrk.
W zasadzie to samo można powiedzieć o tutejszych
rybakach, których wygięte w akrobatycznych pozach sylwetki ozdabiają okładki
przewodników po Birmie.
Nie chcąc jednak pozostawić mylnego wrażenia
chciałbym podkreślić, że powyższe spostrzeżenia to jedynie ułamek tego, co
spotyka nas w Birmie. Jak dotychczas nie mamy najmniejszych podstaw, żeby
narzekać na brak autentycznych, nie skrojonych na turystyczną miarę doświadczeń.
Takich jak chociażby to, o którym dla przeciwwagi będzie traktował następny
wpis.
Ciekawe jestem po tym zakończeniu co to za następny wpis. :-)
OdpowiedzUsuńZ jednej strony trochę smutne to co piszesz, ale z drugiej, to naturalna kolej rzeczy. Fajnie, że załapaliście się zanim umarła 'autentyczność' tych miejsc, ale z drugiej strony czym jest ta 'autentyczność'? Robienie szopek pod turystów też jest autentyczne, to po prostu postawienie tych ludzi przez zmieniający się świat w nowych okolicznościach. Granica przesuwa się coraz dalej. Kiedyś pewnie dziwne było to, że babka we flanelowej koszuli tam lata, jak na Twoich zdjęciach. Ważne, że są tam fajni, serdecznie ludzie, nie ważne czy węszą w turystach biznes czy (jeszcze) nie. :-) I tego Wam zazdroszczę w tym i poprzednich wyjazdach.
PS.
Po ponownym przeglądnięciu zdjęć stwierdzam, że faktycznie kobity z długimi szyjami tkające na vintage-krosnach to już jest za duże kombo. ;-D
na szczęście facet w koszuli podtrzymujący kosz nogą i robiący pół szpagat na łodzi idealnie wpasowuje się w klimat egzotyki :))
Usuńtandeta czy nie, pięknie tam macie! Pozdrowienia z mroźnego (tak, tak, jakbyście zapomnieli jest coś takiego jak mróz :) ) Krakowa!