niedziela, 4 grudnia 2016

Jezioro Inle niż wszystkie

Nyaung Shwe, 27.11-01.12.2016

Drugim etapem "grubej kreski" było opuszczenie kolejnego po Bangkoku wielomilionowego miasta na rzecz miejsca, gdzie mogliśmy w końcu zapomnieć o tłoku, hałasie i brudzie i wreszcie do woli nacieszyć się naturą. Jaki by Yangon fajny nie był i jakby mchem i paprocią nie zarósł, to i tak parku krajobrazowego udawać nie może i zawsze będzie w naszych oczach po prostu kolejnym megamiastem. Na dłuższą metę zdecydowanie wolimy takie miejsca jak chociażby położone nad jeziorem Inle miasteczko Nyaung Shwe.

Otoczony górami rejon słynie przede wszystkim z kulturowej mozaiki tworzonej przez zamieszkujące go grupy etniczne, których jest tu zatrzęsienie. Różnic między nimi doszukiwać się można krążąc po tutejszych ulicach, odwiedzając rynek albo wpadając gdzieś na obiad czy herbatę. W głównej mierze dotyczą one odrębnych zwyczajów i stylu życia charakterystycznego dla każdej z grup i żeby się w nich rozeznać należałoby tu spędzić zapewne długie miesiące. Za to podobnym nam niewprawnym obserwatorom, którzy wpadają tu na ledwie kilka dni pozostaje po prostu uważne przyglądanie się i podziwianie różnorodności i urody mieszkańców stanu Shan.




Urodzie ludzi dorównuje na szczęście również urok Nyaung Shwe. Oprócz widoków takich jak powyżej oczarowało nas będącymi na wyciągnięcie ręki pięknymi wiejskimi krajobrazami, pagodami i masą przesympatycznych knajpek, które zawsze czekały w pogotowiu, gdyby akurat zamarzyły nam się tutejsze specjały, czyli shańskie kluski i podobna do indyjskiej herbata z mlekiem.




Główną polecaną przez przewodniki i entuzjastycznie opisywaną przez spotkanych turystów atrakcją był całodniowy rejs po jeziorze Inle. Przebił on nasze najśmielsze oczekiwania i zapewnił nam nadspodziewanie dużo wrażeń, a jednocześnie przyniósł pewne niepokojące spostrzeżenie. Zewsząd słychać głosy, że mamy aktualnie znakomity czas na odwiedzenie Birmy. Kraj dopiero co otworzył się na gości z zagranicy, ale lokalsi mający z nimi kontakt nie zdążyli jeszcze zatracić swojej naturalności i nie zaczęli gremialnie odstawiać szopek pod turystów. To się jednak zmienia, czego wyraźne syptomy dostrzegliśmy odwiedzając znajdujące się na terenie jeziora pływające wioski.




Wszędzie, od Wietnamu po Maroko, standardowym przystankiem w takich sytuacjach jest wizyta u jakiegoś rzemieślnika, gdzie po przyjrzeniu się procesowi produkcji odwiedzających czeka jeszcze obowiązkowa wizyta w sklepie. My trafiliśmy do przędzalni, która była wprawdzie bardzo fotogeniczna, ale nie pozostawiała złudzeń co do tego, że jest miejscem sztucznym, zaaranżowanym wyłącznie pod takie wizyty jak nasza. Nie dało się oprzeć wrażeniu, że za kilka chwil, gdy tylko nasza łódź zniknie za pierwszym zakrętem, pracujące tam panie przestaną udawać, że przędą i zabiorą się za rozpakowywanie przesyłek z Chin czy Bangladeszu i odcinanie metek od przysłanych tkanin. Wrażenie pogłębiał dodatkowo fakt, że część z nich była tzw. długoszyjimi z plemienia Karen (które tak na marginesie nie zamieszkuje nawet w tej okolicy), mającymi być jedynie magnesem na spragnionych egzotyki turystów. Jednym słowem cyrk.


W zasadzie to samo można powiedzieć o tutejszych rybakach, których wygięte w akrobatycznych pozach sylwetki ozdabiają okładki przewodników po Birmie.

Nie chcąc jednak pozostawić mylnego wrażenia chciałbym podkreślić, że powyższe spostrzeżenia to jedynie ułamek tego, co spotyka nas w Birmie. Jak dotychczas nie mamy najmniejszych podstaw, żeby narzekać na brak autentycznych, nie skrojonych na turystyczną miarę doświadczeń. Takich jak chociażby to, o którym dla przeciwwagi będzie traktował następny wpis.

2 komentarze:

  1. Ciekawe jestem po tym zakończeniu co to za następny wpis. :-)

    Z jednej strony trochę smutne to co piszesz, ale z drugiej, to naturalna kolej rzeczy. Fajnie, że załapaliście się zanim umarła 'autentyczność' tych miejsc, ale z drugiej strony czym jest ta 'autentyczność'? Robienie szopek pod turystów też jest autentyczne, to po prostu postawienie tych ludzi przez zmieniający się świat w nowych okolicznościach. Granica przesuwa się coraz dalej. Kiedyś pewnie dziwne było to, że babka we flanelowej koszuli tam lata, jak na Twoich zdjęciach. Ważne, że są tam fajni, serdecznie ludzie, nie ważne czy węszą w turystach biznes czy (jeszcze) nie. :-) I tego Wam zazdroszczę w tym i poprzednich wyjazdach.

    PS.
    Po ponownym przeglądnięciu zdjęć stwierdzam, że faktycznie kobity z długimi szyjami tkające na vintage-krosnach to już jest za duże kombo. ;-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na szczęście facet w koszuli podtrzymujący kosz nogą i robiący pół szpagat na łodzi idealnie wpasowuje się w klimat egzotyki :))

      tandeta czy nie, pięknie tam macie! Pozdrowienia z mroźnego (tak, tak, jakbyście zapomnieli jest coś takiego jak mróz :) ) Krakowa!

      Usuń