piątek, 30 grudnia 2016

Nie taka Birma, jak ją malują 2

Mawlamyine, Ngwe Saung, 10-17.12.2016

Birmańskim zwyczajem, czyli po nocy spędzonej w autobusie, rankiem 10. grudnia dotarliśmy do Mawlamyine, kolejnego miasta mającego nas rzekomo oczarować. Wystarczył jednak krótki spacer, żeby przekonać się, że niestety nic raczej z tego nie będzie. Mimo szczerych chęci nie byliśmy w stanie dostrzec piękna i uroku nad którymi wręcz rozpływają się w przewodnikach i w sieci. Uderzył nas natomiast skrajny syf, zaplute betelowymi charkami, nigdy nie sprzątane ulice oraz płynące rzekami ścieki, które gdyby nie alibi w postaci rzędu górujących nad miastem stup, całkowicie zdominowałyby lokalny krajobraz.



Najbardziej zadziwiające jest jednak, że nie wydaje się to być źródłem najmniejszego nawet dyskomfortu dla mieszkających tam ludzi, którzy nie kiwną nawet palcem, żeby coś zmienić choćby w swoim najbliższym otoczeniu. Całe życie spędzą w dziadostwie, brodząc po kostki w śmieciach, a sprzątaniem i tak się nie skalają. Widzieliśmy już w życiu niejedno, ale to co się tu wyprawia w kwestii higieny jest po prostu niepojęte.

Ciekawe światło na całą sprawę rzucił pewien poznany kilka dni później Birmańczyk, który w związku z kwestiami zawodowymi ostatnie 20 lat spędził zagranicą. Zyskał w ten sposób możliwość spojrzenia z dystansu na swoją ojczyznę, co w efekcie umożliwiło mu postawienie pewnej interesującej tezy. Otóż jego zdaniem jedną z najbardziej charakterystycznych cech jego rodaków jest życie tu i teraz i unikanie niepotrzebnych stresów poprzez niestawianie sobie zbyt wysokich wymagań, co według niego czyni ich generalnie szczęśliwymi ludźmi. Niestety to piękne credo nad wyraz często manifestuje się jako zwyczajne lenistwo i bylejakość i idealnie wyjaśnia powszechny widok zapuszczonych, popadających w ruinę dwudziestoletnich (jeśli wierzyć sygnaturom na gzymsie) kamienic, ulicznych garkuchni uginających się wprost pod ciężarem brudu czy pojazdów wyglądających jakby lada moment miały pęknąć na pół.

To co zobaczyliśmy, gdy minęło pierwsze zauroczenie związane z zanurzeniem się w nowej, bardzo odmiennej rzeczywistości gryzie się z lansowanym przez przewodniki obrazem podróżniczego raju i nieodkrytej perły Azji. Tymczasem według nas Birma wcale nią nie jest i nawet złota seria Shańskich Nowych Roków czy innych Baganów nie jest w stanie tego mitu obronić.




W Mawlamyine spędziliśmy ostatecznie tylko jeden dzień, po czym udaliśmy się go odreagować do Ngwe Saung. Leżenie brzuchami do góry na trzynastokilometrowej plaży i walka z falami zatoki Bengalskiej okazały się strzałem w dziesiątkę i znakomitym wstępem do zbliżającego się wielkimi krokami dwutygodniowego świąteczno-noworocznego tajskiego plażingu.



piątek, 23 grudnia 2016

Nie taka Birma, jak ją malują

Pyin Oo Lwin, 06-09.12.2016

Jednym z obowiązkowych punktów na naszej liście miał być kilkudniowy trekking po górach, na który mieliśmy się wybrać będąc jeszcze w okolicach jeziora Inle. Zarówno do mnie, jak i do Haneczki próbowało się wtedy dobrać jakieś choróbsko, odpuściliśmy więc sobie wiedząc że można to będzie jeszcze zrealizować niebawem przy okazji spodziewanej wizyty w Hsipaw. Mimo szczerych chęci nie udało nam się tam jednak dotrzeć, a przeszkodą okazały się tym razem sprawy kalibru znacznie większego niż katar czy łamanie w kościach.

Hsipaw i jego okolice stanowią północno-zachodnie rubieże "Złotego Trójkąta", regionu położonego na pograniczu Birmy, Tajlandii, Laosu i Chin, będącego drugim w całej Azji (zaraz po Afganistanie) największym producentem opium oraz kilku innych sympatycznych substancji. Szczęśliwie złożyło się, że podczas obchodów Shańskiego Nowego Roku przyszło nam przez kilka kwadransów dzielić stolik z pewnym birmańskim wojskowym, który przy miskach dymiącej zupy nakreślił nam nieco polityczny kontekst regionu. Po krótce wygląda to tak, że za sprawą górzystego, niedostępnego terenu i wypracowanej przez dziesięciolecia pozycji faktyczne rządy sprawują tam zamoczeni w narkobiznesie miejscowi watażkowie. Władza centralna natomiast nie ma zbyt wiele do powiedzenia, lecz co jakiś czas czyni starania w kierunku zwiększenia swoich wpływów i przejęcia kontroli. Ewentualny ład i praworządność w oczywisty sposób gryzie się jednak z czerpaniem zysków z produkcji opium, więc anarchia i destabilizacja regionu leżą w interesie hodowców maku.

W ostatnich tygodniach, w odpowiedzi na wzmożone działania strony rządowej, w pobliżu Hsipaw zaczęli grasować partyzanci, będący zapewne na liście płac jednego z tutejszych bossów. Zdarzyło się, że gdzieś padły strzały, wybuch bomby zniszczył jakiś most i w efekcie zrobiło się cokolwiek nerwowo i do tego stopnia niebezpiecznie, że na pewien czas wstrzymano ruch autobusowy i kolejowy do Hsipaw. Co ciekawe, o wszystkim tym wiemy nie z głównych anglojęzycznych birmańskich portali informacyjnych, lecz od wracających stamtąd turystów czy z zagranicznych mediów. Birmańskie natomiast w trosce o dobry PR kraju, mają w zwyczaju przemilczanie tego typu incydentów lub publikowanie ewentualnych wzmianek na ich temat dopiero, gdy dawno opadnie kurz po całej zawierusze. Jednym słowem zamiast wolnych mediów mamy tu do czynienia co najwyżej z (po)wolnymi.

Jako ciekawostkę wtrącę jeszcze, że w ramach tej samej troski o wizerunek obcokrajowcy poruszać się mogą jedynie w ramach wybranych części kraju i to po ściśle określonych trasach. Mają podziwiać świątynie, przyrodę oraz w miarę prosperujące miasta i miasteczka, poza zasięgiem wzroku mając jednocześnie kłującą w oczy biedę czy nierówności o podłożu etnicznym i religijnym. Efekt jest naprawdę godny podziwu, bo gdyby nie nasza świadomość, to po czterech tygodniach nie wpadlibyśmy na to, że byliśmy w jednym z najbiedniejszych krajów świata, który na domiar złego widnieje w czołówkach niechlubnych rankingów Amnesty International.

Ale wracając do tematu, to nie chcąc oberwać rykoszetem za nie naszą sprawę, zrezygnowaliśmy oczywiście z wizyty w Hsipaw, na otarcie łez spędzając kilka dni w położonym nieopodal, ale już w bezpiecznej części kraju miasteczku Pyin Oo Lwin. Zachwalane przez przewodniki jako czarujące i pełne zieleni miejsce okazało się szarą, pozbawioną szczątkowego uroku dziurą. Niby lipa, ale z drugiej strony, to poniekąd właśnie to zainspirowało nas, by nazajutrz po przybyciu wyrwać się za miasto. Zaowocowało to fantastyczną całodniową wycieczką. Najpierw ponad trzy godziny jechaliśmy koleją przez góry i lasy, podziwiając w międzyczasie lokalną atrakcję - jeden z najwyższych mostów na świecie (drugi w chwili powstawania), by ostatecznie wysiąść na jakiejś bezimiennej stacji. Stamtąd w poszukiwaniu głównej drogi szwendaliśmy się po ewidentnie nie zaszczycanych częstą obecnością bladych twarzy wsiach. Po prostu pięknie! A wisienką na torcie było to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli powrót do siebie autostopem, który jak się okazało funkcjonuje w Birmie bez zarzutu.









sobota, 17 grudnia 2016

Bagańskie impresje

Nyaung U, 02-05.12.2016

Podróżowanie po Birmie nocnymi autobusami cechuje pewna niezbyt sympatyczna przypadłość. Rozkłady ich jazdy bywają często, delikatnie mówiąc, nieprzemyślane i powszechną jest sytuacja, że w dziesięciogodzinny kurs wyrusza się - dajmy na to - o 17:00, fundując pasażerom przybycie na miejsce o trzeciej nad ranem. Jakby tego było mało, nierzadko jazdę kończy się nie w centrum docelowej miejscowości, a na jakimś smętnym dworcu usytuowanym w najlepszym razie kilka kilometrów od niej. I właśnie dokładnie tak wyglądało nasze przybycie do Baganu.

Na domiar złego, gdy godzinę później dotarliśmy wreszcie do hotelu, zostaliśmy brutalnie odarci z marzeń o prysznicu i drzemce. Okazało się bowiem, że na pokój będziemy zmuszeni czekać aż do południa. Gdy morale zaczynało lecieć na łeb na szyję, sytuację diametralnie odmieniło pojawienie się jednego z pracowników hotelu, który zaproponował nam wypożyczenie na cały dzień motorów. Dało nam to niespodziewanego kopa energii i zamieniło nieszczególnie rokujący dzień na jeden z najlepszych, a już na pewno najintensywniejszy jak dotąd w naszej podróży. W trasę ruszyliśmy jeszcze przed świtem, w egipskich ciemnościach szukając efektownego punktu do obserwacji wschodu słońca, a skończyliśmy całkowicie wypompowani, ale zadowoleni jak jasny gwint dobrze po jego zachodzie.




Park Archeologiczny Bagan jest dla Birmy tym, czym Angkor dla Kambodży, czyli najbardziej imponującym zespołem zabytków w kraju, a jednocześnie głównym powodem do jego odwiedzenia. Na terenie parku znajduje się ponad trzy tysiące pagód i stup zbudowanych w znakomitej większości pomiędzy XI a XIII w.n.e. Co ciekawe, mimo imponującej metryki nie jest on jednak objęty patronatem UNESCO, a wszystko za sprawą sposobu w jaki od lat przeprowadzana jest jego renowacja. Otóż do prób przywrócenia blasku i funkcjonalności tutejszych świątyń podchodzi się bez zbędnych ceregieli. Kupuje się po prostu wór cementu, bierze narzędzia i zabiera do roboty, nie konsultując się przy tym z takimi fachowcami jak choćby historycy sztuki.

Pierwszego spędzonego tu dnia zdążyliśmy odwiedzić wystarczająco dużo świątyń, żeby po raz kolejny przekonać się, że poza chlubnymi wyjątkami jest z nimi podobnie jak z malarstwem impresjonistów. Najlepiej podziwiać je z pewnej odległości, z bliska nie robią już bowiem aż tak powalającego wrażenia.


Pomni tej nauki, na ich obserwacji spędzaliśmy jedynie przecudnej urody wschody i zachody, pozostałą część dnia goniąc wiatr po okolicznych wioskach. Te okazały się nad wyraz malownicze, a ich mieszkańcy zupełnie nieprzywykli do przedkładania ich towarzystwa ponad eksplorację świątyń. Nie mieli więc nic przeciwko naszemu zainteresowaniu, a wręcz je odwzajemniali, co dawało spore możliwości do interakcji. W związku z tym udało nam się chociażby spędzić przerwę obiadową z pracującą na polu orzeszków ziemnych rodziną czy stać się atrakcją dnia w pewnym lokalnym sklepiku, gdzie trafiliśmy w poszukiwaniu wody. Ta ostatnia sytuacja była szczególnie zabawna, bo od momentu gdy przekroczyliśmy próg systematycznie rosło grono obserwatorów, a zawiadująca sklepem pani imała się wszelkich sposobów, żeby nas zatrzymać, dostarczając tym samym rozrywki przybyłym gapiom. Poczęstowała nas więc obiadem, zrobiła kawę, a nawet w trosce o nasz komfort i dobre samopoczucie wachlowała, gdy zauważyła jak męczy nas upał. Pięciogwiazdkowy lokal, mówiąc krótko.

Każdy kolejny spędzony według powyższego klucza dzień utwierdzał nas tylko w wyrobionym już wcześniej przekonaniu, że atrakcje atrakcjami, ale to co najlepsze w podróży zazwyczaj jest gdzieś pomiędzy i dotyczy po prostu przyglądania się codziennemu życiu miejscowych.