Pai, Mae Hong Son, Mae Sariang, Mae Sot, 24-31.03.2012
Klasycznym rozwiązaniem stosowanym przez znaczną część odwiedzających Tajlandię osób jest trasa północ-południe, zakładająca pobyt w Chiang Mai, następnie przedostanie się do Bangkoku, zaliczając po drodze ruiny dwóch dawnych stolic kraju, Sukhothai i Ayathuya'i, a potem udanie się dalej na południe, w kierunku położonych po obu stronach półwyspu Malajskiego wysepek. Tym sposobem, zgodnie z założeniem, w ciągu kilku tygodni można zobaczyć "Tajlandię w pigułce", zaliczając kameralną, górską północ, zwiedzając tętniącą życiem stolicę, a na koniec fundując sobie odpoczynek na którejś z rajskich plaż.
My natomiast mając czas i pozostałe okoliczności po swojej stronie, pigułkami nie jesteśmy zainteresowani i zamiast przemknąć przez Tajlandię, wolimy zapuścić się trochę w jej mniej uczęszczane rejony. W tym celu łamiemy powyższy schemat i zamiast przejechać przez kraj na narciarską kreskę, chcemy dojechać do Bangkoku trasą przypominającą literę "S". Najpierw przemierzymy więc północny-zachód, wzdłuż tajlandzko-birmańskiej granicy, potem przetniemy kraj z zachodu na wschód, następnie dotrzemy na położoną tuż przy Kambodży wyspę Ko Chang i dopiero, kiedy nacieszymy się już białym piaskiem, palącym słońcem i porośniętą palmami plażą, skierujemy się w stronę Bangkoku. A co z wyspami na południu? Nie mamy pojęcia, to dopiero za kilka tygodni... Nie ma konkretnego planu, ale jedno jest pewne. Całą tę drogę, w miarę możliwości, chcemy przebyć autostopem.
Ze stopowaniem jest jak z flakami. Ten kto mówi, że są be, prawdopodobnie w ogóle nigdy ich nie spróbował. My z Haneczką stopowy debiut mamy dawno za sobą i wiemy już, co dobre*, w związku z czym opuszczając Pai podjęliśmy jedyną słuszną decyzję i zamiast na dworzec, udaliśmy się na północną wylotówkę miasteczka. Przeciwskazań nie widzieliśmy żadnych, bo Tajlandia według dobrze poinformowanych źródeł uchodzi za kraj, w którym okazję łapie się szybko, łatwo i przyjemnie.
W przeciwieństwie do odwiedzonych w ostatnich miesiącach krajów, głównym środkiem komunikacji są tutaj nie rowery czy motocykle, lecz samochody, a konkretnie rzecz biorąc pick up’y. Mają one tę zasadniczą zaletę, że gdy już się takiego złapie, zamiast gnieść się w jego wnętrzu, ma się zazwyczaj do dyspozycji całą pakę, gdzie nie dość, że czuje się wiatr we włosach, to jeszcze można się komfortowo rozłożyć i całą drogę czytać książkę albo grać na ukulele. Czasem jednak, kiedy przestrzeń trzeba dzielić z innymi współpasażerami, nie jest już niestety tak wygodnie, ale nie ma co narzekać, bo przejazd obfituje wtedy w innego typu atrakcje.
Naszym ulubionym aspektem
stopowania jest fakt, że stając na poboczu i opierając plecaki o drzewo,
wyrzeka się jednocześnie sztywnego planu, a dalszy obrót spraw uzależnia się od
planów kierowców, których uda nam się zwabić wyciągniętym kciukiem. Nasz wpływ
na dalszą trasę ogranicza się wtedy, poprzez wybór konkretnej wylotówki,
jedynie do określenia ogólnego kierunku. Reszta pozostaje w rękach losu i
dopisującego nam niezmiennie szczęścia. Tym sposobem zamiast przemieszczać się
pomiędzy klasycznymi punktami na turystycznej mapie, trafia się w miejsca
anonimowe, pozwalające napatrzeć się do woli na prawdziwe, nie nastawione na
wizyty zagranicznych gości, oblicze kraju.
Jak postanowiliśmy, tak też uczyniliśmy. Przez pierwsze osiem dni udało nam się przejechać kawał kraju, na swojej drodze spotykając niemal wyłącznie obywateli Tajlandii** i zamieszkujących rejon Birmańczyków. Z tego okresu najmilej wspominać będziemy 150 kilometrów przejechanych wojskową ciężarówą, cztery dni spędzone w gospodarstwie agroturystycznym w okolicach Mae Sariang*** i kurs birmańskiej kuchni, na który wybraliśmy się w Mae Sot.
__________
* Haneczka tylko połowicznie,
bo flaków nie lubi. Nie próbowała.
** Nie piszę "Tajów",
bo pominąłbym w ten sposób członków żyjących tu plemion, takich jak chociażby
Shan, Karen czy wspomnianych już wcześniej Lahu.
*** Trafiliśmy tam w związku z
podwójnym zbiegiem okoliczności. Po pierwsze podworzący nas ludzie wysadzili
nas na trasie w pobliżu Mae Sariang, a potem zagadnięty o drogę do miasta
facet, nie chcąc przyznać się do niewiedzy, wskazał losowy kierunek, wyprowadzając
nas (dosłownie) w pole. I całe szczęście, bo trafiliśmy dzięki temu w
rewelacyjne miejsce, prowadzone przez dość ekscentryczną panią, która wieczory
umilała nam swoimi, odtwarzanymi z taśmy, występami karaoke.
Czekaliśmy długo, ale się doczekaliśmy. :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Jasiu.
Ale super jest to zdjęcie, na którym siedzicie sobie razem. Jakbyście mieli jeszcze w planie wysłać mi jakąś pocztówkę, to ja poproszę właśnie to! Powielkanocne buziaki!
OdpowiedzUsuń