Chumphae, Park Narodowy Khao Yai, 03-05.04.2012
Opuszczając Sukhothai mieliśmy
jedynie pewność, że przez najbliższy dzień lub dwa, zależnie od sukcesów na
polu stopowania, będziemy kierować się na wschód. Tak po prostu, na wschód. Bez
absolutnie żadnych konkretów. Północny-wschód kraju to bowiem region nie
odkryty jeszcze przez świat, a nasz przewodnik mówi wręcz wprost, że nawet sami
Tajowie uważają go za zapyziałą prowincję* i ani w nim, ani w internecie nie
udało nam się wyszperać informacji na temat miejsc, które koniecznie należałoby
odwiedzić, jeśli już przypadkiem się tam znajdzie. Pozostała więc improwizacja.
Cały jeden dzień zabrało nam
dotarcie do zupełnie anonimowego Chumphae, które swoją obecność na mapie
zawdzięcza wyłącznie temu, że znajduje się na skrzyżowaniu dróg o istotnym
znaczeniu regionalnym. Naszą w nim wizytę miasteczko zawdzięcza z kolei jednemu
ze stopowych przykazań, a mianowicie „jak dają, to brać!”, które dało o sobie
znać, gdy tylko wyszło na jaw, że pewien sympatyczny, podwożący nas do Lom Sak,
serwisant klimatyzacji jechał tak naprawdę znacznie, znacznie dalej. Przykazanie,
to przykazanie**, nie mieliśmy w związku z tym wiele do gadania i o zmroku
dotarliśmy do Chumphae.
Rozeznanie się w tutejszej
bazie hotelowej nie zajęło nam zbyt wiele, bo ograniczała się ona jedynie do
dwóch miejsc. Nie chcąc dzielić pokoju ze szczurami, zdecydowaliśmy się na
droższą z opcji. Niestety, jak zorientowaliśmy się po powrocie z kolacji,
naszymi sąsiadkami okazały się być lokalne „pracownice sektora publicznego”,
które właśnie w naszym hotelu zajmowały się „przyjmowaniem stron”. W związku z
powyższym, puszczane zazwyczaj płazem, drobne plamy na prześcieradle nabrały
zupełnie nowego wymiaru i zanim zmorzył nas sen zmuszeni byliśmy do
drobiazgowej inspekcji pościeli. Mając już dość tego burdelu (taki niewinny
żarcik), po ponownym wnikliwym wczytaniu się w przewodnik, zobaczyliśmy
światełko w tunelu. Park narodowy Khao Yai, leżący w połowie mocno okrężnej
drogi na, będącą naszym celem, wyspę Ko Chang.
Parki narodowe mają to do siebie, że stanowią świadectwo przeszłości, w której my, jakby nie patrzeć, gustujemy. Nowy Jork, Tokio i Dubaj wzięte razem nie kręcą nas nawet w połowie tak, jak możliwość wizyty w miejscu, w którym możemy choć na chwilę zapomnieć o XXI wieku i poobcować jak należy z naturą. Khao Yai nadaje się do tego znakomicie, na co z resztą, jako jeden z największych lądowych lasów deszczowych w Azji, ma papiery od samego Unesco.
Gdy już dotarliśmy na miejsce machnęliśmy na rozgrzewkę kilometrowy szlak, biegnący wokół centralnego punktu parku. Na jego trasie przy odrobinie szczęścia i sokolim wzroku można było liczyć na wypatrzenie gibonów, zgrabnie przeskakujących pomiędzy koronami drzew. Jednak nici z tego, bo zaraz na starcie postanowił nam towarzyszyć uroczy tajski chłopczyk, który upodobał sobie zajęcie, polegające na tym, że przez całą drogę chował się za każdym, najlichszym nawet krzakiem, wyskakując zza którego darł się do nas w niebogłosy. Zabawa była szampańska, nie powiem, ale okoliczne małpy ogłosiły czerwony alarm i tyle je widzieli.
Szansa na zobaczenie gibonów, dzikich słoni lub też innych przedstawicieli tutejszej fauny była wprawdzie czysto teoretyczna, ale to i tak wystarczyło, żebyśmy podjęli wyzwanie, na cel biorąc jedną z dłuższych dostępnych dla odwiedzających, niemal pięciokilometrową trasę, prowadzącą przez znacznie dziksze rejony tutejszej dżungli. Mimo, że nie udało się wprawdzie zobaczyć niczego słusznych rozmiarów, to wyprawę mogliśmy jednak ostatecznie uznać za spory sukces. Kilkakrotnie trafiliśmy bowiem na istoty, z których istnienia nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy. Tygrys byłby może bardziej ekscytujący, ale odkryciem byłby żadnym. Za to dziwaczne, mechanicznie poruszające się kolczaste owady, znaczące swoją drogę śladami białego pudru to odkrycie jak się patrzy! Dobry kwadrans zajęło nam odklejenie od nich wzroku. Nie było to łatwe, bo drażnienie ich kijkiem i obserwowanie zeskakujących jak popcorn ze swojej gałęzi, to kwintesencja dobrej zabawy.
Żeby nie było, że atrakcje
na tym się skończyły. Nic z tych rzeczy. Podczas kilkugodzinnej przeprawy
widzieliśmy drzewa, tak wielkie, że ledwie można je było objąć nie tylko
wzrokiem, ale wręcz wyobraźnią. Grube jak udo liany pnące się dziesiątki metrów
w górę, skutecznie starające się wykiwać całą resztę bardziej stacjonarnych sąsiadów
w pojedynku o dostęp do słońca. Przechodziliśmy przez rzekę z trudem balansując
na pniu zwalonego w poprzek niej drzewa, a potem odpoczywając na platformie
widokowej obserwowaliśmy zbliżające się do nas powoli, ale nieuchronnie potężne
oberwanie chmury. Przyroda to naprawdę piękna sprawa.Chwilę po tym, gdy opuściliśmy już park i na pace pick up’a tutejszych leśników gnaliśmy w kierunku naszej kwatery, nad okolicą przeszła gwałtowna burza, która przemoczyła nas do suchej nitki. Nie jesteśmy z cukru, więc jakoś przetrwaliśmy i przeszło nam nawet przez myśl, że to dosyć wymowny akcent na koniec dnia. Żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, kto tu naprawdę rządzi.
Tuż przed snem zamarzyła nam się jeszcze kolacja i spacerując w jej poszukiwaniu mieliśmy wątpliwą przyjemność być świadkami totalnie barbarzyńskiej rozrywki, a mianowicie walk kogutów. Obrzydzenie mnie bierze, jak myślę o tych pozbawionych wyobraźni jełopach, śliniących się na widok, jakby na to nie patrzeć, robiących sobie krzywdę zwierząt. Trafiliśmy tam na szczęście zanim jeszcze zaczęła się prawdziwa jatka, więc (jako naczelny cenzor jaktotakto2011) pozwoliłem sobie na publikację zdjęcia i krótkiego filmu.
_________
* Żeby to zobrazować posłużono
się nawet porównaniem, że z innym obcokrajowcem można tam stanąć oko w oko
niemal równie często, jak z tygrysem. Zaznaczono przy tym, że nie wynika to
bynajmniej ze szczególnie licznej populacji tych dzikich zwierząt.
**
Kiedyś
z moim bratem, Janenkiem, wybraliśmy się stopem do Grecji. Kierując się
wspomnianą zasadą, polując na transport z Rabki do Wiednia, o mało nie
pojechaliśmy do Saint Tropez. Nie wyszło, ale kilka tygodni później
nadrobiliśmy to i zamiast w kilka godzin dotrzeć z Sarajewa do Mostaru (obydwa
miasta w Bośni i Hercegowinie, jakby ktoś nie wiedział), podróżowaliśmy przez
dwa dni z pewną Szwajcarką, ostatecznie lądując w chorwackim Splicie. Nie minął
tydzień, a mając nadzieję na przedostanie się z czarnogórskiego Kotoru do
stolicy kraju - Podgoricy, dotarliśmy do Dürres w
zupełnie nie branej przez nas pod uwagę Albanii. Przykazanie, to przykazanie.
Kropka.
Gdzie zdjęcia dziwek z hotelu pytam?!
OdpowiedzUsuń