wtorek, 17 kwietnia 2012

Księga dżungli

Chumphae, Park Narodowy Khao Yai, 03-05.04.2012

Opuszczając Sukhothai mieliśmy jedynie pewność, że przez najbliższy dzień lub dwa, zależnie od sukcesów na polu stopowania, będziemy kierować się na wschód. Tak po prostu, na wschód. Bez absolutnie żadnych konkretów. Północny-wschód kraju to bowiem region nie odkryty jeszcze przez świat, a nasz przewodnik mówi wręcz wprost, że nawet sami Tajowie uważają go za zapyziałą prowincję* i ani w nim, ani w internecie nie udało nam się wyszperać informacji na temat miejsc, które koniecznie należałoby odwiedzić, jeśli już przypadkiem się tam znajdzie. Pozostała więc improwizacja.

Cały jeden dzień zabrało nam dotarcie do zupełnie anonimowego Chumphae, które swoją obecność na mapie zawdzięcza wyłącznie temu, że znajduje się na skrzyżowaniu dróg o istotnym znaczeniu regionalnym. Naszą w nim wizytę miasteczko zawdzięcza z kolei jednemu ze stopowych przykazań, a mianowicie „jak dają, to brać!”, które dało o sobie znać, gdy tylko wyszło na jaw, że pewien sympatyczny, podwożący nas do Lom Sak, serwisant klimatyzacji jechał tak naprawdę znacznie, znacznie dalej. Przykazanie, to przykazanie**, nie mieliśmy w związku z tym wiele do gadania i o zmroku dotarliśmy do Chumphae.


Rozeznanie się w tutejszej bazie hotelowej nie zajęło nam zbyt wiele, bo ograniczała się ona jedynie do dwóch miejsc. Nie chcąc dzielić pokoju ze szczurami, zdecydowaliśmy się na droższą z opcji. Niestety, jak zorientowaliśmy się po powrocie z kolacji, naszymi sąsiadkami okazały się być lokalne „pracownice sektora publicznego”, które właśnie w naszym hotelu zajmowały się „przyjmowaniem stron”. W związku z powyższym, puszczane zazwyczaj płazem, drobne plamy na prześcieradle nabrały zupełnie nowego wymiaru i zanim zmorzył nas sen zmuszeni byliśmy do drobiazgowej inspekcji pościeli. Mając już dość tego burdelu (taki niewinny żarcik), po ponownym wnikliwym wczytaniu się w przewodnik, zobaczyliśmy światełko w tunelu. Park narodowy Khao Yai, leżący w połowie mocno okrężnej drogi na, będącą naszym celem, wyspę Ko Chang.


Parki narodowe mają to do siebie, że stanowią świadectwo przeszłości, w której my, jakby nie patrzeć, gustujemy. Nowy Jork, Tokio i Dubaj wzięte razem nie kręcą nas nawet w połowie tak, jak możliwość wizyty w miejscu, w którym możemy choć na chwilę zapomnieć o XXI wieku i poobcować jak należy z naturą. Khao Yai nadaje się do tego znakomicie, na co z resztą, jako jeden z największych lądowych lasów deszczowych w Azji, ma papiery od samego Unesco.

Gdy już dotarliśmy na miejsce machnęliśmy na rozgrzewkę kilometrowy szlak, biegnący wokół centralnego punktu parku. Na jego trasie przy odrobinie szczęścia i sokolim wzroku można było liczyć na wypatrzenie gibonów, zgrabnie przeskakujących pomiędzy koronami drzew. Jednak nici z tego, bo zaraz na starcie postanowił nam towarzyszyć uroczy tajski chłopczyk, który upodobał sobie zajęcie, polegające na tym, że przez całą drogę chował się za każdym, najlichszym nawet krzakiem, wyskakując zza którego darł się do nas w niebogłosy. Zabawa była szampańska, nie powiem, ale okoliczne małpy ogłosiły czerwony alarm i tyle je widzieli.


Szansa na zobaczenie gibonów, dzikich słoni lub też innych przedstawicieli tutejszej fauny była wprawdzie czysto teoretyczna, ale to i tak wystarczyło, żebyśmy podjęli wyzwanie, na cel biorąc jedną z dłuższych dostępnych dla odwiedzających, niemal pięciokilometrową trasę, prowadzącą przez znacznie dziksze rejony tutejszej dżungli. Mimo, że nie udało się wprawdzie zobaczyć niczego słusznych rozmiarów, to wyprawę mogliśmy jednak ostatecznie uznać za spory sukces. Kilkakrotnie trafiliśmy bowiem na istoty, z których istnienia nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy. Tygrys byłby może bardziej ekscytujący, ale odkryciem byłby żadnym. Za to dziwaczne, mechanicznie poruszające się kolczaste owady, znaczące swoją drogę śladami białego pudru to odkrycie jak się patrzy! Dobry kwadrans zajęło nam odklejenie od nich wzroku. Nie było to łatwe, bo drażnienie ich kijkiem i obserwowanie zeskakujących jak popcorn ze swojej gałęzi, to kwintesencja dobrej zabawy.


Żeby nie było, że atrakcje na tym się skończyły. Nic z tych rzeczy. Podczas kilkugodzinnej przeprawy widzieliśmy drzewa, tak wielkie, że ledwie można je było objąć nie tylko wzrokiem, ale wręcz wyobraźnią. Grube jak udo liany pnące się dziesiątki metrów w górę, skutecznie starające się wykiwać całą resztę bardziej stacjonarnych sąsiadów w pojedynku o dostęp do słońca. Przechodziliśmy przez rzekę z trudem balansując na pniu zwalonego w poprzek niej drzewa, a potem odpoczywając na platformie widokowej obserwowaliśmy zbliżające się do nas powoli, ale nieuchronnie potężne oberwanie chmury. Przyroda to naprawdę piękna sprawa.


Chwilę po tym, gdy opuściliśmy już park i na pace pick up’a tutejszych leśników gnaliśmy w kierunku naszej kwatery, nad okolicą przeszła gwałtowna burza, która przemoczyła nas do suchej nitki. Nie jesteśmy z cukru, więc jakoś przetrwaliśmy i przeszło nam nawet przez myśl, że to dosyć wymowny akcent na koniec dnia. Żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, kto tu naprawdę rządzi.

Tuż przed snem zamarzyła nam się jeszcze kolacja i spacerując w jej poszukiwaniu mieliśmy wątpliwą przyjemność być świadkami totalnie barbarzyńskiej rozrywki, a mianowicie walk kogutów. Obrzydzenie mnie bierze, jak myślę o tych pozbawionych wyobraźni jełopach, śliniących się na widok, jakby na to nie patrzeć, robiących sobie krzywdę zwierząt. Trafiliśmy tam na szczęście zanim jeszcze zaczęła się prawdziwa jatka, więc (jako naczelny cenzor jaktotakto2011) pozwoliłem sobie na publikację zdjęcia i krótkiego filmu.


_________
* Żeby to zobrazować posłużono się nawet porównaniem, że z innym obcokrajowcem można tam stanąć oko w oko niemal równie często, jak z tygrysem. Zaznaczono przy tym, że nie wynika to bynajmniej ze szczególnie licznej populacji tych dzikich zwierząt.

** Kiedyś z moim bratem, Janenkiem, wybraliśmy się stopem do Grecji. Kierując się wspomnianą zasadą, polując na transport z Rabki do Wiednia, o mało nie pojechaliśmy do Saint Tropez. Nie wyszło, ale kilka tygodni później nadrobiliśmy to i zamiast w kilka godzin dotrzeć z Sarajewa do Mostaru (obydwa miasta w Bośni i Hercegowinie, jakby ktoś nie wiedział), podróżowaliśmy przez dwa dni z pewną Szwajcarką, ostatecznie lądując w chorwackim Splicie. Nie minął tydzień, a mając nadzieję na przedostanie się z czarnogórskiego Kotoru do stolicy kraju - Podgoricy, dotarliśmy do Dürres w zupełnie nie branej przez nas pod uwagę Albanii. Przykazanie, to przykazanie. Kropka.

1 komentarz: