sobota, 14 kwietnia 2012

Nie ma bahta

Sukhothai, 01-02.04.2012

W stopowaniu, jak już wspomniałem, najbardziej kręci nas spontaniczny rozwój wydarzeń i jazda w nieznane. Nie ma się jednak co czarować, ale znaczenie ma również aspekt finansowy całego przedsięwzięcia. Niezależnie bowiem, w jakiej walucie nie przeprowadzić obliczeń, wynik i tak bezwzględnie wykaże, że podróżując w ten sposób koszty transportu okazują się być dokładnie o 100% niższe niż w przypadku jakiejkolwiek innej opcji.

Tajowie jak dotąd podwożą nas bardzo chętnie, chociaż idei stopowania nie rozumieją zazwyczaj za grosz. Często zdarza się, że zatrzymują się na poboczu tylko po to, żeby zorientować się, czy przypadkiem nie zabrakło nam pieniędzy na autobus i proponują dorzucenie nam kilku bahtów* do biletu. Gdy jednak przyjmą już do wiadomości nasze zapewnienia, że nie potrzebujemy tego typu wsparcia, nasz sposób podróżowania wydaje im się na tyle egzotyczny i interesujący, że nie mają oporów, żeby zaprosić nas do auta i zaproponować podwiezienie.


Rekordem świata, była sytuacja, kiedy niczego nieświadomi zatrzymaliśmy nieoznakowaną taksówkę międzymiastową, jadącą gdzieś spod laotańskiej granicy do Bangkoku. Po kilku kilometrach jazdy niewprawieni w językach obcych kierowca i pasażerowie podali Haneczce telefon, a będący na drugim końcu linii pan wyjaśnił jej, że wbrew temu, co może nam się wydawać, to jest taksówka. Zapytał dokąd się udajemy, a koszt transpotru na interesującym nas dystansie wycenił na około 100zł. Zbił nas troche z tropu tą informacją, więc grzecznie poprosiliśmy, żeby wysadzono nas natychmiast, a my zapłacimy jedynie za nabite dotychczas kilometry. Nasze stanowisko zostało przekazane kierowcy, któremu nieoczekiwanie nasz pomysł na przemierzanie Tajlandii stopem spodobał się do tego stopnia, że podwiózł nas niemal 250 kilometrów rezygnując ze swojej doli. Ja się pytam - przejechał kto kiedy taksówką za darmo ćwierć tysiąca kilometrów?


Zdarza się nam także spotkać na swojej drodze jednostki, które w żaden sposób nie mogą pojąć, czemu mając rzekomo fundusze, nie korzysta się ze zorganizowanych środków komunikacji, tylko praży gdzieś na poboczu, czekając na transport. Kilkakrotnie skończyło się to na tym, że zaproponowano nam coś do jedzenia, albo wręcz żywą gotówkę. Oczywiście za każdym razem grzecznie odmawiamy i rozbawieni całą sytuacją wracamy do łapania stopa.

Od podobnych sytuacji nie łatwo nam się było wywinąć także podczas wizyty w Sukhothai, która w kwestii rozdawanych na prawo i lewo gratisów rozpieściła nas po prostu do tego stopnia, że z łatwością mogliśmy stracić poczucie przyzwoitości i brać wszystko jak popadnie. Na dzień dobry udało nam się zakwaterować w guesthouse'ie, w którym za marne 30zł za dobę oprócz własnego bungalowa mieliśmy do dyspozycji także basen. Korzystając z nadarzającej się okazji, nauczyłem się więc skakać na główkę i podszlifowałem nieco swoje nędzne umiejętności pływackie. Mogę się odtąd chwalić, że jestem w stanie przepłynąć żabką trzy długości basenu, co brzmi naprawdę imponująco, jeśli tylko pominąć drobny szczegół, odnośnie tego, że miał on może z 15 metrów.


Nazajutrz postanowiliśmy wybrać się do Starego Sukhothai, czyli ruin trzynastowiecznej stolicy Tajlandii, przedtem jednak udaliśmy się jeszcze do miejscowego szpitala. Haneczkę coś użarło w nogę kilka dni wcześniej i chcieliśmy upewnić się, że to nic poważnego. Atmosfera szpitala podziałała na nią niestety rozklejająco i do gabinetu doktora szła jak na ścięcie. Ten na szczęście uspokoił ją, mówiąc, że to zapewne tylko ślad po niegroźnym ugryzieniu skolopendry i niepozostając obojętnym na gorzkie łzy niewieście, machnął ręką na należną opłatę.

Gdy po pierwszych porannych przygodach dotarliśmy wreszcie na miejsce, okazało się, że w związku z urodzinami tajlandzkiej księżniczki wejście na teren kompleksu jest tego dnia bezpłatne. Nie chcąc zawracać głowy drzemiącym na swoich tuk-tukach kierowcom, wypożyczyliśmy więc rowery i pojeździliśmy kilka godzin podziwiając mijane co krok ruiny świątyń i imponujące posągi Buddy. W pewnym momencie, nie mogąc już znieść lejącego się z nieba żaru, zatrzymaliśmy się na colę, a sprzedająca ją pani, widząc jak męczy nas słońce podarowała Haneczce słomkowy kapelusz. Dokładnie taki, jaki handlarze za pieniądze sprzedają przed wejsciem do ruin. Jakby tych gratisów było mało, to po oddaniu rowerów wróciliśmy do siebie stopem.


Jak wiadomo z reklamy, najlepsze rzeczy są bezcenne, a za pozostałe zapłacisz kartą mastercard. Tajlandia, jak kraj długi i szeroki, oferuje przyjezdnym całą gamę interesujących sposobów na spędzenie czasu, a co za tym idzie, także na wydanie pieniędzy. Raz na jakiś czas trafi się jednak dzień taki, jak ten, kiedy ratującą spokój ducha konsultację lekarską, wejściowkę do niemal tysiącletnich ruin, chroniący przed morderczym słońcem kapelusz czy transport na dowolnym w zasadzie dystansie otrzymać można nawet jeśli w portfelu nie ma ani bahta.

__________
* Dla niezorientowanych dodam, że baht (czyt. bat), to waluta Tajlandii.

2 komentarze:

  1. Super rozdział. :-)
    U nas też często można spotkać się z podobnymi objawami serdeczności, jednak mam wrażenie, że rzadko zdarzają się takowe na linii Polak-obcokrajowiec, co sprawia, że tym bardziej mi się podobają ci tajowie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. znów wracam do lektury waszych przygód bo ostatnio nieco sie w tym opuściłam. Dziękuję za kartkę !!! :** buziaki

    OdpowiedzUsuń