Bangkok,
16-18.04.2012
Pierwszą kwestia, którą
zmuszony jestem poruszyć, jest sprostowanie. Okazało się bowiem, że wbrew temu co twierdziłem wcześniej, wielkich
miast nie darzymy z Haneczką bezgraniczną niechęcią. Zaznaczam jednak, że wina
nie leży w nas samych, lecz w naszych dotychczasowych doświadczeniach. Na samym
początku trafiliśmy do Hanoi. Pierwsze wspólne kroki na azjatyckim szlaku niezależnie
od lokalizacji i tak miałyby w sobie coś magicznego. Samo miasto już nie koniecznie.
Następny w kolejce, Sajgon, lubić się po prostu nie dał, a odwiedzone w
następnych miesiącach Phnom Penh i Wientian, to jedynie stolice, a nie
metropolie z prawdziwego zdarzenia, nie miały więc nic do gadania w kwestii
zmiany naszego podejścia. Tymczasem przyszedł czas na Bangkok, około
10milionowe miasto, które ku naszemu zdziwieniu rozkochało nas w sobie już od
samego początku i zamiast zakładanego punktu przesiadkowego w drodze na
południe kraju, stało się dla nas domem na prawie dziesięć dni.
Dotarliśmy tutaj z Ko Chang z pewną
Niemką, której wizja pierwszego w życiu poważnego stopowania wydała się na tyle
pociągająca, że nie namyślając się długo olała opłacony z góry nocleg i
postanowiła wspomóc nas swoim kciukiem w drodze do stolicy. Kristina mając w
przeciwieństwie do nas napięty harmonogram, nie mogła sobie pozwolić na zmarnowanie
choćby dnia, czym skutecznie zdopingowała nas do porzucenia świeżo wyrobionych plażowych
nawyków i narzucenia sobie ostrego tempa zwiedzania. W ciągu dwóch pierwszych
dni wybraliśmy się więc wspólnie podziwiać niemal stuhektarowy teren otaczający
Pałac Królewski, będący dawną siedzibą tutejszych monarchów oraz kompleks
świątynny Wat Pho.
Oszałamiające piękno i splendor tych miejsc, zmusiły nas do ponownego przemyślenia wyznawanej do niedawna zasady, każącej nam szerokim łukiem omijać wszelkiego rodzaju świątynie. W całej Tajlandii jest ich po prostu zatrzęsienie, jednak te widziane dotychczas były w znakomitej większości bardzo do siebie podobne, więc na pewnym etapie podróży zaniechaliśmy już niemal całkowicie wizyt i ograniczyliśmy się jedynie do rzucania na nie okiem z bezpiecznej odległości. Nie bez znaczenia pozostawał także fakt, że oboje z Haneczką cierpimy na syndrom angkorski, objawiający się tym, że po wrażeniach, których dostarczyły nam kambodżańskie ruiny, niezwykle trudno nas czymś zachwycić, o wywołaniu opadu szczęki nawet nie wspominając. Niespodziewanie jednak olbrzymia dawka wrażeń, jaką poczęstowały nas Pałac Królewski i Wat Pho okazała się znakomitym antidotum. Mimo morderczego upału z radością na długie godziny oddaliśmy się więc podziwianiu strzelistych stup, kolorowych pagód i ociekających złotem podobizn Buddy, spośród których jedna, zapadając nam szczególnie mocno w pamięć, zasłużyła sobie na wymienienie jej z imienia i nazwiska. Mam na myśli imponujący, wyłożony złotem, długi na 46 metrów i wysoki na 15 posąg Leżącego Buddy, przedstawiający jego śmierć i przejście w stan nirwany. Arcydzieło.
Obydwa wspomniane miejsca znajdują się w odległości rzutu beretem zarówno od siebie nawzajem, jak i od naszego hotelu, leżącego w samym zielonym sercu otoczonej rzeką i kanałami quasi-wysepki Ko Ratanakosin. Ale żeby nie było, że wszędzie tu tylko świątynie, pałace, zadrzewione ulice i skowronków śpiew, to wypada wspomnieć o znajdującej się nieopodal osławionej Khao San Road, o której bez przesady można powiedzieć, że jest aktualnie turystyczną stolicą świata, a która w naszym odczuciu reprezentuje ciemną stronę miasta. Za dnia jest to po prostu strasznie ruchliwa ulica, na której pośród setek oferujących standardowe rzeczy stoisk, znaleźć można dosłownie wszystko. Na przykład zaopatrzyć się w podróbki dyplomu z Oxfordu czy innego Harvardu, prawa jazdy dowolnego kraju albo legitymacji Interpolu. A wszystko to podobno dobrej jakości.
Pomysłowość ludzka, jak wiadomo,
nie zna granic. Jednak granice dobrego smaku z pewnością znacznie przekracza
to, co ma miejsce, gdy tylko nad okolicą zapadnie zmrok. Przekonaliśmy się o
tym pewnego wieczora, kiedy z poznanym jeszcze na Ko Chang Holendrem wybraliśmy
się tam na imprezę. Gdy już dotarliśmy na Khao San, nie dało się przejść
spokojnie kilku kroków, żeby nie być zaczepianym przez niezliczonych ponurych
typów, natrętnie namawiających na udział w obleśnych sex-showach. Dla uniknięcia nieporozumień każdemu napotkanemu farangowi, niezależnie od płci i wieku podtykają pod nos niepozostawiające cienia wątpliwości ulotki.
Jakby tego było mało, to (oficjalnie nielegalna) prostytucja kwitnie tu w najlepsze. Sporadycznie patrolujący ulice stróże prawa przymykają jednak na nią oko, skupiając się przede wszystkim na strofowaniu bab, którym garkuchnie wyjechały za bardzo na ulicę, uniemożliwiając komfortowy spacer podstarzałemu białasowi przechadzającemu się ze „swoją” tajską dziewczyną. Kupioną za dolary lub euro i rozmieniającą swoje życie na drobne u boku kogoś, kogo imienia nie nauczy się nawet porządnie wymawiać, zanim ten zniknie, a pojawi się kolejny. Eh, smutne to wszystko, jak jasna cholera.
Dobra, żeby nie było, że przynudzam i wpadam w smętne tony, to na zakończenie proponuję przyjemny akcent w postaci przewinięcia strony odrobinę w górę i obejrzenia raz jeszcze zdjęć z pałacu i świątyń.
Ale Hanchen opalona! :D
OdpowiedzUsuńzdjęcia bajeczne
pozdrowionka :)