niedziela, 29 kwietnia 2012

Zakupowy zawrót głowy

Bangkok, 16-24.04.2012

Haneczka, jako kobieta z krwi i kości, od czasu do czasu musi ulec swojej słabości do zakupów. Przez bite pięć miesięcy unikała ich jednak jak mogła, mając świadomość, że to co kupi, będzie potem musiała dźwigać na własnym grzbiecie. Czasami z rzadka pękała, czego owocem jest kilka ślicznych sukienek i innych drobiazgów nabytych tu i ówdzie po drodze. Nie było tego jednak wiele, znacznie częściej zdarzało się natomiast, że odkładając z powrotem na półkę czy wieszak jakiś dobrze rokujący towar, poprzysięgała srogi odwet na swojej, wymuszonej nieprzychylnymi okolicznościami ascezie.

Precyzyjna jego data pozostawała przez długi czas zagadką, ale miejsce było z góry określone przez spotykane na trasie dziewczyny, które łącząc się z nią w bólu snuły barwne wizje znajdujących się w Bangkoku olbrzymich targów i centrów handlowych, kuszących nie tylko atrakcyjnymi cenami, ale także nieprzebranym wprost bogactwem oferowanych cudów. Godzina zero wybiła w chwili naszego pojawienia się tajlandzkiej stolicy i wiszący od dawna w powietrzu szał zakupowy pozostał już tylko kwestią dni. Pierwsze dwa spędziliśmy, jak już wspomniałem podziwiając tutejsze świątynie i włócząc się wieczorami po zakazanych miejscach, ale gdy tylko nasze niemiecko-holenderskie towarzystwo opuściło miasto, zabraliśmy się do rzeczy.


Z dobrze poinformowanych źródeł wiedzieliśmy, że najlepiej do trwonienia fortuny nadaje się Chatuchak. Jest to ogromny targ, który ma jednak miejsce jedynie w weekendy, więc dzielące nas od niego dwa dni postanowiliśmy spędzić na przeczesywaniu innych rejonów i zdobycie pierwszych szlifów w niełatwej sztuce poruszania się po metropolii.

Podróżując po Bangkoku ma się do wyboru kilka opcji. Można postawić na transport naziemny w postaci autobusów, taksówek i tuk-tuków, co jednak ze względu na permanentnie zakorkowane ulice jest niesamowicie czasochłonne. Można także skorzystać z linii metra albo skytrain’a, czyli jego nadziemnego odpowiednika, bezkolizyjnie przemierzającego centrum po położonych kilkanaście metrów ponad ulicami torach. Te z kolei nas nie urządzały, bo mimo że dystans pokonują w oka mgnieniu, to swoim zasięgiem pokrywają jedynie ściśłe downtown, w okolice naszego hotelu w ogóle się nie fatygując. Nam z kolei najbardziej do gustu przypadło pływanie po Bangkoku łodziami, regularnie kursującymi po rzece Mae Nam Chao Phraya i spinającymi oba jej brzegi na przestrzeni wielu kilometrów. Pewnego dnia jedną z nich zabraliśmy się z przystani numer 13 do Chinatown.


Była to pierwsza z prawdziwego zdarzenia chińska dzielnica, do której trafiliśmy, więc siłą rzeczy zrobiła na nas wielkie wrażenie. Skwar był tego dnia przeokrutny i w poszukiwaniu odrobiny ulgi, zamiast spacerować rozgrzanymi od słońca i dusznymi od spalin głównymi arteriami, wniknęliśmy głęboko w jej zakamary. Poprzednie Chinatown, w których byliśmy oprócz charakterystycznych pionowych, napisanych po chińsku szyldów nie różniły się przesadnie od miast, w których się znajdowały. Inaczej było w Bangkoku, gdzie zaułki wypełniały szczelnie wszelkiego rodzaju akcenty rodem z Państwa Środka. Po ciasnych uliczkach pełnych niewielkich, obwieszonych czerwonymi lampionami chińskich kapliczek, w tę i z powrotem przemykali ubrani w ciemne niby-garniturowe spodnie i białe, podciągnięte powyżej brzucha podkoszulki Chińczycy, pchając w niewiadomych kierunkach uginające się pod ciężarem przeróżnych towarów taczki. Ktoś musi pracować, żeby spać mógł ktoś, więc co kilka kroków dało się także zaobserwować łączących się w niewielkie grupki lub działających na własną rękę autochtonów, którzy opierniczając się słodko, przyczyniali się wydatnie do zachowania tego delikatnego balansu.


W bardziej oddalonym od głównych ulic rejonie trafiliśmy na jaskinię hazardu, gdzie spoceni tubylcy, ściskając w dłoniach pliki banknotów i tłocząc się wokół stolika, z nadzieją wpatrywali się w wirujące po jego powierzchniach kości. Widniały na nich wizerunki chińskich znaków zodiaku, więc jeśli ma się silne przeświadczenie, że urodziło się pod szczęśliwą gwiazdą, warto na przypisany sobie symbol postawić kilka bahtów*. My mimo, że jesteśmy co do tego absolutnie przekonani, nie skusiliśmy się jednak na grę i oszczędzone w ten sposób pieniądze zainwestowaliśmy w serwowaną nieopodal kawę z lodem, która ku naszej uciesze smakowała niemal tak dobrze, jak w Wietnamie.

Ani się obejrzeliśmy, a przyszedł weekend i zgodnie z założeniami udaliśmy się na Chatuchak. Pokręciliśmy się po nim kilka godzin, ale mimo rozlicznych atrakcji, Haneczka czuła się mocno zawiedziona. Co udało jej się wypatrzeć jakiś uwagi godny ciuch, to okazywało się, że dostępny jest jedynie w „rozmiarze azjatyckim”, a możliwości zmierzenia czegokolwiek przed zakupem nie brano w ogóle pod uwagę. Na pewnym etapie rozdzieliliśmy się. Hania dalej szukała wiatru w polu, ja natomiast udałem się na peryferia targu, gdzie znajdował się targ staroci. Świetną sprawą jest to, że niezależnie od części świata, w której się człowiek znajdzie, pchle targi zawsze wyglądają w miarę podobnie, przez co stanowią na swój sposób namiastkę tego, co znane z domu. Spacerując rzędami stoisk handlującymi byle czym przez chwilę poczułem się nawet, jak w niedzielę pod Halą Targową w Krakowie i zrobiło mi się trochę tęskno. Łzy jednak precz, wracamy myślami do Bangkoku.


Typowym dla Bangkoku widokiem są mężczyźni, obwieszeni jak choinki różnego rodzaju wisiorkami. Zbadaliśmy sprawę i okazało się, że są to amulety, które odpowiednio dobrane i poświęcone mają rzekomo zapewnić swojemu właścicielowi zdrowie, dobrobyt czy cokolwiek mu tam akurat w duszy gra. Ich skuteczność jest najwyraźniej do tego stopnia satysfakcjonująca, że zjawisko osiągnęło skalę niemal przemysłową. Wobec tego, gdziekolwiek tylko odbywa się jakikolwiek handel, tam nie może zabraknąć również stoisk, na których w niezbędne dobra mogą się zaopatrzyć zarówno zaintersowani podtrzymaniem dobrej życiowej passy, jak i ci, którzy w kolejnych amuletach szukają szansy na wyjście na prostą. Największe tego typu miejsce znajduje się nieopodal Pałacu Królewskiego, gdzie na przestrzeni kilku równoległych ulic wraz z ich przecznicami, każdy skrawek chodnika szczelnie zajmuje ekscentryczne towarzystwo, pod postacią wspomnianych amuletów oraz tajemniczych leczniczych mikstur i proszków, oferujące klientom zdrowie, szczęście i spokój ducha. Gdyby jednak komuś doskwierało coś bardziej przyziemnego niż weltschmerz, dajmy na to braki w uzębieniu, to również i tę kwestię może tu załatwić niemal od ręki.


Żeby zrekompensować sobie jakoś rozczarowujące dotychczas polowanie, postanowiliśmy jeszcze w ostatnich dniach pobytu, rzutem na taśmę spróbować szczęścia w słynącym z imponujących drapaczy chmur centrum Bangkoku**. Pojechaliśmy tam autobusem nr 15 i nasze naiwne plany zakupowe szybko zweryfikowało urzekające piękno miejscowego downtown. Przez dwa popołudnia i wieczory spacerowaliśmy próbując jakoś ogarnąć to, co się wokół nas dzieje. Wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego, bo nawet nasza Warszawa nie jest w stanie dostarczyć tego typu wielkomiejskich wrażeń. Bangkok natomiast radzi sobie z tym znakomicie, z niespotykanym wdziękiem łącząc zapierające dech w piersiach futurystyczne pejzaże z typowym dla azjatyckich miast, pełnym wszelkiej maści dziadostwa chaosem.



__________
* Jako ciekawostkę wspomnę, że wg. chińskiego horoskopu Haneczka jest - bawołem, co brzmi jeszcze w porządku w porównaniu z moim znakiem - - świnią. Nie przejmuję się tym jednak zbytnio, bo podobno i tak każdy facet to świnia.

** Mimo niemrawych początków, shopping zakończył się ostatecznie spektakularnym sukcesem oraz żniwem w postaci m.in. czterech sukienek, dwóch torebek, pary butów, spódnicy i czegoś tam jeszcze.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Dr Jekyll, Mr Hyde

Bangkok, 16-18.04.2012

Pierwszą kwestia, którą zmuszony jestem poruszyć, jest sprostowanie. Okazało się bowiem, że wbrew temu co twierdziłem wcześniej, wielkich miast nie darzymy z Haneczką bezgraniczną niechęcią. Zaznaczam jednak, że wina nie leży w nas samych, lecz w naszych dotychczasowych doświadczeniach. Na samym początku trafiliśmy do Hanoi. Pierwsze wspólne kroki na azjatyckim szlaku niezależnie od lokalizacji i tak miałyby w sobie coś magicznego. Samo miasto już nie koniecznie. Następny w kolejce, Sajgon, lubić się po prostu nie dał, a odwiedzone w następnych miesiącach Phnom Penh i Wientian, to jedynie stolice, a nie metropolie z prawdziwego zdarzenia, nie miały więc nic do gadania w kwestii zmiany naszego podejścia. Tymczasem przyszedł czas na Bangkok, około 10milionowe miasto, które ku naszemu zdziwieniu rozkochało nas w sobie już od samego początku i zamiast zakładanego punktu przesiadkowego w drodze na południe kraju, stało się dla nas domem na prawie dziesięć dni.


Dotarliśmy tutaj z Ko Chang z pewną Niemką, której wizja pierwszego w życiu poważnego stopowania wydała się na tyle pociągająca, że nie namyślając się długo olała opłacony z góry nocleg i postanowiła wspomóc nas swoim kciukiem w drodze do stolicy. Kristina mając w przeciwieństwie do nas napięty harmonogram, nie mogła sobie pozwolić na zmarnowanie choćby dnia, czym skutecznie zdopingowała nas do porzucenia świeżo wyrobionych plażowych nawyków i narzucenia sobie ostrego tempa zwiedzania. W ciągu dwóch pierwszych dni wybraliśmy się więc wspólnie podziwiać niemal stuhektarowy teren otaczający Pałac Królewski, będący dawną siedzibą tutejszych monarchów oraz kompleks świątynny Wat Pho.



Oszałamiające piękno i splendor tych miejsc, zmusiły nas do ponownego przemyślenia wyznawanej do niedawna zasady, każącej nam szerokim łukiem omijać wszelkiego rodzaju świątynie. W całej Tajlandii jest ich po prostu zatrzęsienie, jednak te widziane dotychczas były w znakomitej większości bardzo do siebie podobne, więc na pewnym etapie podróży zaniechaliśmy już niemal całkowicie wizyt i ograniczyliśmy się jedynie do rzucania na nie okiem z bezpiecznej odległości. Nie bez znaczenia pozostawał także fakt, że oboje z Haneczką cierpimy na syndrom angkorski, objawiający się tym, że po wrażeniach, których dostarczyły nam kambodżańskie ruiny, niezwykle trudno nas czymś zachwycić, o wywołaniu opadu szczęki nawet nie wspominając. Niespodziewanie jednak olbrzymia dawka wrażeń, jaką poczęstowały nas Pałac Królewski i Wat Pho okazała się znakomitym antidotum. Mimo morderczego upału z radością na długie godziny oddaliśmy się więc podziwianiu strzelistych stup, kolorowych pagód i ociekających złotem podobizn Buddy, spośród których jedna, zapadając nam szczególnie mocno w pamięć, zasłużyła sobie na wymienienie jej z imienia i nazwiska. Mam na myśli imponujący, wyłożony złotem, długi na 46 metrów i wysoki na 15 posąg Leżącego Buddy, przedstawiający jego śmierć i przejście w stan nirwany. Arcydzieło.


Obydwa wspomniane miejsca znajdują się w odległości rzutu beretem zarówno od siebie nawzajem, jak i od naszego hotelu, leżącego w samym zielonym sercu otoczonej rzeką i kanałami quasi-wysepki Ko Ratanakosin. Ale żeby nie było, że wszędzie tu tylko świątynie, pałace, zadrzewione ulice i skowronków śpiew, to wypada wspomnieć o znajdującej się nieopodal osławionej Khao San Road, o której bez przesady można powiedzieć, że jest aktualnie turystyczną stolicą świata, a która w naszym odczuciu reprezentuje ciemną stronę miasta. Za dnia jest to po prostu strasznie ruchliwa ulica, na której pośród setek oferujących standardowe rzeczy stoisk, znaleźć można dosłownie wszystko. Na przykład zaopatrzyć się w podróbki dyplomu z Oxfordu czy innego Harvardu, prawa jazdy dowolnego kraju albo legitymacji Interpolu. A wszystko to podobno dobrej jakości.


Pomysłowość ludzka, jak wiadomo, nie zna granic. Jednak granice dobrego smaku z pewnością znacznie przekracza to, co ma miejsce, gdy tylko nad okolicą zapadnie zmrok. Przekonaliśmy się o tym pewnego wieczora, kiedy z poznanym jeszcze na Ko Chang Holendrem wybraliśmy się tam na imprezę. Gdy już dotarliśmy na Khao San, nie dało się przejść spokojnie kilku kroków, żeby nie być zaczepianym przez niezliczonych ponurych typów, natrętnie namawiających na udział w obleśnych sex-showach. Dla uniknięcia nieporozumień każdemu napotkanemu farangowi, niezależnie od płci i wieku podtykają pod nos niepozostawiające cienia wątpliwości ulotki.


Jakby tego było mało, to (oficjalnie nielegalna) prostytucja kwitnie tu w najlepsze. Sporadycznie patrolujący ulice stróże prawa przymykają jednak na nią oko, skupiając się przede wszystkim na strofowaniu bab, którym garkuchnie wyjechały za bardzo na ulicę, uniemożliwiając komfortowy spacer podstarzałemu białasowi przechadzającemu się ze „swoją” tajską dziewczyną. Kupioną za dolary lub euro i rozmieniającą swoje życie na drobne u boku kogoś, kogo imienia nie nauczy się nawet porządnie wymawiać, zanim ten zniknie, a pojawi się kolejny. Eh, smutne to wszystko, jak jasna cholera.

Dobra, żeby nie było, że przynudzam i wpadam w smętne tony, to na zakończenie proponuję przyjemny akcent w postaci przewinięcia strony odrobinę w górę i obejrzenia raz jeszcze zdjęć z pałacu i świątyń.