Ko Lanta, 25-30.04.2012
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
niedziela, 29 kwietnia 2012
Zakupowy zawrót głowy
Bangkok,
16-24.04.2012
Haneczka, jako kobieta z krwi i
kości, od czasu do czasu musi ulec swojej słabości do zakupów. Przez bite pięć
miesięcy unikała ich jednak jak mogła, mając świadomość, że to co kupi, będzie
potem musiała dźwigać na własnym grzbiecie. Czasami z rzadka pękała, czego
owocem jest kilka ślicznych sukienek i innych drobiazgów nabytych tu i ówdzie
po drodze. Nie było tego jednak wiele, znacznie częściej zdarzało się
natomiast, że odkładając z powrotem na półkę czy wieszak jakiś dobrze rokujący
towar, poprzysięgała srogi odwet na swojej, wymuszonej nieprzychylnymi okolicznościami
ascezie.
Precyzyjna jego data pozostawała
przez długi czas zagadką, ale miejsce było z góry określone przez spotykane na
trasie dziewczyny, które łącząc się z nią w bólu snuły barwne wizje znajdujących
się w Bangkoku olbrzymich targów i centrów handlowych, kuszących nie tylko atrakcyjnymi
cenami, ale także nieprzebranym wprost bogactwem oferowanych cudów. Godzina zero
wybiła w chwili naszego pojawienia się tajlandzkiej stolicy i wiszący od dawna
w powietrzu szał zakupowy pozostał już tylko kwestią dni. Pierwsze dwa
spędziliśmy, jak już wspomniałem podziwiając tutejsze świątynie i włócząc się wieczorami
po zakazanych miejscach, ale gdy tylko nasze niemiecko-holenderskie towarzystwo
opuściło miasto, zabraliśmy się do rzeczy.
Z dobrze poinformowanych źródeł
wiedzieliśmy, że najlepiej do trwonienia fortuny nadaje się Chatuchak. Jest to ogromny
targ, który ma jednak miejsce jedynie w weekendy, więc dzielące nas od niego
dwa dni postanowiliśmy spędzić na przeczesywaniu innych rejonów i zdobycie
pierwszych szlifów w niełatwej sztuce poruszania się po metropolii.
Podróżując po Bangkoku ma się
do wyboru kilka opcji. Można postawić na transport naziemny w postaci autobusów,
taksówek i tuk-tuków, co jednak ze względu na permanentnie zakorkowane ulice
jest niesamowicie czasochłonne. Można także skorzystać z linii metra albo skytrain’a, czyli jego nadziemnego
odpowiednika, bezkolizyjnie przemierzającego centrum po położonych kilkanaście
metrów ponad ulicami torach. Te z kolei nas nie urządzały, bo mimo że dystans
pokonują w oka mgnieniu, to swoim zasięgiem pokrywają jedynie ściśłe downtown, w okolice naszego hotelu w
ogóle się nie fatygując. Nam z kolei najbardziej do gustu przypadło pływanie po
Bangkoku łodziami, regularnie kursującymi po rzece Mae Nam Chao Phraya i spinającymi
oba jej brzegi na przestrzeni wielu kilometrów. Pewnego dnia jedną z nich
zabraliśmy się z przystani numer 13 do Chinatown.
Była to pierwsza z prawdziwego
zdarzenia chińska dzielnica, do której trafiliśmy, więc siłą rzeczy zrobiła na
nas wielkie wrażenie. Skwar był tego dnia przeokrutny i w poszukiwaniu
odrobiny ulgi, zamiast spacerować rozgrzanymi od słońca i dusznymi od spalin
głównymi arteriami, wniknęliśmy głęboko w jej zakamary. Poprzednie Chinatown, w
których byliśmy oprócz charakterystycznych pionowych, napisanych po chińsku
szyldów nie różniły się przesadnie od miast, w których się znajdowały. Inaczej
było w Bangkoku, gdzie zaułki wypełniały szczelnie wszelkiego rodzaju akcenty rodem z
Państwa Środka. Po ciasnych uliczkach pełnych niewielkich, obwieszonych
czerwonymi lampionami chińskich kapliczek, w tę i z powrotem przemykali ubrani w ciemne niby-garniturowe spodnie
i białe, podciągnięte powyżej brzucha podkoszulki Chińczycy, pchając w
niewiadomych kierunkach uginające się pod ciężarem przeróżnych towarów taczki. Ktoś musi pracować, żeby spać mógł ktoś, więc co kilka kroków dało się także zaobserwować łączących się w niewielkie grupki lub działających na własną rękę autochtonów, którzy opierniczając się słodko, przyczyniali się wydatnie do zachowania tego delikatnego balansu.
W bardziej oddalonym od
głównych ulic rejonie trafiliśmy na jaskinię hazardu, gdzie spoceni tubylcy,
ściskając w dłoniach pliki banknotów i tłocząc się wokół stolika, z nadzieją wpatrywali
się w wirujące po jego powierzchniach kości. Widniały na nich wizerunki
chińskich znaków zodiaku, więc jeśli ma się silne przeświadczenie, że urodziło
się pod szczęśliwą gwiazdą, warto na przypisany sobie symbol postawić kilka
bahtów*. My mimo, że jesteśmy co do tego absolutnie przekonani, nie skusiliśmy się jednak na
grę i oszczędzone w ten sposób pieniądze zainwestowaliśmy w serwowaną nieopodal
kawę z lodem, która ku naszej uciesze smakowała niemal tak dobrze, jak w Wietnamie.
Ani się obejrzeliśmy, a
przyszedł weekend i zgodnie z założeniami udaliśmy się na Chatuchak.
Pokręciliśmy się po nim kilka godzin, ale mimo rozlicznych atrakcji, Haneczka
czuła się mocno zawiedziona. Co udało jej się wypatrzeć jakiś uwagi godny
ciuch, to okazywało się, że dostępny jest jedynie w „rozmiarze azjatyckim”, a
możliwości zmierzenia czegokolwiek przed zakupem nie brano w ogóle pod uwagę. Na
pewnym etapie rozdzieliliśmy się. Hania dalej szukała wiatru w polu, ja
natomiast udałem się na peryferia targu, gdzie znajdował się targ staroci. Świetną
sprawą jest to, że niezależnie od części świata, w której się człowiek znajdzie,
pchle targi zawsze wyglądają w miarę podobnie, przez co stanowią na swój sposób
namiastkę tego, co znane z domu. Spacerując rzędami stoisk handlującymi byle
czym przez chwilę poczułem się nawet, jak w niedzielę pod Halą Targową w
Krakowie i zrobiło mi się trochę tęskno. Łzy jednak precz, wracamy myślami do
Bangkoku.
Typowym dla Bangkoku widokiem
są mężczyźni, obwieszeni jak choinki różnego rodzaju wisiorkami. Zbadaliśmy
sprawę i okazało się, że są to amulety, które odpowiednio dobrane i poświęcone
mają rzekomo zapewnić swojemu właścicielowi zdrowie, dobrobyt czy cokolwiek mu
tam akurat w duszy gra. Ich skuteczność jest najwyraźniej do tego stopnia
satysfakcjonująca, że zjawisko osiągnęło skalę niemal przemysłową. Wobec tego,
gdziekolwiek tylko odbywa się jakikolwiek handel, tam nie może zabraknąć
również stoisk, na których w niezbędne dobra mogą się zaopatrzyć zarówno
zaintersowani podtrzymaniem dobrej życiowej passy, jak i ci, którzy w kolejnych
amuletach szukają szansy na wyjście na prostą. Największe tego typu miejsce
znajduje się nieopodal Pałacu Królewskiego, gdzie na przestrzeni kilku
równoległych ulic wraz z ich przecznicami, każdy skrawek chodnika szczelnie
zajmuje ekscentryczne towarzystwo, pod postacią wspomnianych amuletów oraz
tajemniczych leczniczych mikstur i proszków, oferujące klientom zdrowie,
szczęście i spokój ducha. Gdyby jednak komuś doskwierało coś bardziej
przyziemnego niż weltschmerz,
dajmy na to braki w uzębieniu, to również i tę kwestię może tu załatwić niemal
od ręki.
Żeby zrekompensować sobie jakoś
rozczarowujące dotychczas polowanie, postanowiliśmy jeszcze w ostatnich dniach pobytu,
rzutem na taśmę spróbować szczęścia w słynącym z imponujących drapaczy chmur
centrum Bangkoku**. Pojechaliśmy tam autobusem nr 15 i nasze naiwne plany
zakupowe szybko zweryfikowało urzekające piękno miejscowego downtown. Przez dwa popołudnia i wieczory spacerowaliśmy próbując jakoś
ogarnąć to, co się wokół nas dzieje. Wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego,
bo nawet nasza Warszawa nie jest w stanie dostarczyć tego typu wielkomiejskich
wrażeń. Bangkok natomiast radzi sobie z tym znakomicie, z niespotykanym wdziękiem
łącząc zapierające dech w piersiach futurystyczne pejzaże z typowym dla azjatyckich miast,
pełnym wszelkiej maści dziadostwa chaosem.
__________
* Jako ciekawostkę wspomnę, że wg. chińskiego horoskopu Haneczka jest 牛 - bawołem, co brzmi jeszcze w porządku w porównaniu z moim znakiem - 豬 - świnią. Nie przejmuję się tym jednak zbytnio, bo podobno i tak każdy facet to świnia.
** Mimo niemrawych początków, shopping zakończył się ostatecznie spektakularnym sukcesem oraz żniwem w postaci m.in. czterech sukienek, dwóch torebek, pary butów, spódnicy i czegoś tam jeszcze.
wtorek, 24 kwietnia 2012
Dr Jekyll, Mr Hyde
Bangkok,
16-18.04.2012
Pierwszą kwestia, którą
zmuszony jestem poruszyć, jest sprostowanie. Okazało się bowiem, że wbrew temu co twierdziłem wcześniej, wielkich
miast nie darzymy z Haneczką bezgraniczną niechęcią. Zaznaczam jednak, że wina
nie leży w nas samych, lecz w naszych dotychczasowych doświadczeniach. Na samym
początku trafiliśmy do Hanoi. Pierwsze wspólne kroki na azjatyckim szlaku niezależnie
od lokalizacji i tak miałyby w sobie coś magicznego. Samo miasto już nie koniecznie.
Następny w kolejce, Sajgon, lubić się po prostu nie dał, a odwiedzone w
następnych miesiącach Phnom Penh i Wientian, to jedynie stolice, a nie
metropolie z prawdziwego zdarzenia, nie miały więc nic do gadania w kwestii
zmiany naszego podejścia. Tymczasem przyszedł czas na Bangkok, około
10milionowe miasto, które ku naszemu zdziwieniu rozkochało nas w sobie już od
samego początku i zamiast zakładanego punktu przesiadkowego w drodze na
południe kraju, stało się dla nas domem na prawie dziesięć dni.
Dotarliśmy tutaj z Ko Chang z pewną
Niemką, której wizja pierwszego w życiu poważnego stopowania wydała się na tyle
pociągająca, że nie namyślając się długo olała opłacony z góry nocleg i
postanowiła wspomóc nas swoim kciukiem w drodze do stolicy. Kristina mając w
przeciwieństwie do nas napięty harmonogram, nie mogła sobie pozwolić na zmarnowanie
choćby dnia, czym skutecznie zdopingowała nas do porzucenia świeżo wyrobionych plażowych
nawyków i narzucenia sobie ostrego tempa zwiedzania. W ciągu dwóch pierwszych
dni wybraliśmy się więc wspólnie podziwiać niemal stuhektarowy teren otaczający
Pałac Królewski, będący dawną siedzibą tutejszych monarchów oraz kompleks
świątynny Wat Pho.
Oszałamiające piękno i splendor tych miejsc, zmusiły nas do ponownego przemyślenia wyznawanej do niedawna zasady, każącej nam szerokim łukiem omijać wszelkiego rodzaju świątynie. W całej Tajlandii jest ich po prostu zatrzęsienie, jednak te widziane dotychczas były w znakomitej większości bardzo do siebie podobne, więc na pewnym etapie podróży zaniechaliśmy już niemal całkowicie wizyt i ograniczyliśmy się jedynie do rzucania na nie okiem z bezpiecznej odległości. Nie bez znaczenia pozostawał także fakt, że oboje z Haneczką cierpimy na syndrom angkorski, objawiający się tym, że po wrażeniach, których dostarczyły nam kambodżańskie ruiny, niezwykle trudno nas czymś zachwycić, o wywołaniu opadu szczęki nawet nie wspominając. Niespodziewanie jednak olbrzymia dawka wrażeń, jaką poczęstowały nas Pałac Królewski i Wat Pho okazała się znakomitym antidotum. Mimo morderczego upału z radością na długie godziny oddaliśmy się więc podziwianiu strzelistych stup, kolorowych pagód i ociekających złotem podobizn Buddy, spośród których jedna, zapadając nam szczególnie mocno w pamięć, zasłużyła sobie na wymienienie jej z imienia i nazwiska. Mam na myśli imponujący, wyłożony złotem, długi na 46 metrów i wysoki na 15 posąg Leżącego Buddy, przedstawiający jego śmierć i przejście w stan nirwany. Arcydzieło.
Obydwa wspomniane miejsca znajdują się w odległości rzutu beretem zarówno od siebie nawzajem, jak i od naszego hotelu, leżącego w samym zielonym sercu otoczonej rzeką i kanałami quasi-wysepki Ko Ratanakosin. Ale żeby nie było, że wszędzie tu tylko świątynie, pałace, zadrzewione ulice i skowronków śpiew, to wypada wspomnieć o znajdującej się nieopodal osławionej Khao San Road, o której bez przesady można powiedzieć, że jest aktualnie turystyczną stolicą świata, a która w naszym odczuciu reprezentuje ciemną stronę miasta. Za dnia jest to po prostu strasznie ruchliwa ulica, na której pośród setek oferujących standardowe rzeczy stoisk, znaleźć można dosłownie wszystko. Na przykład zaopatrzyć się w podróbki dyplomu z Oxfordu czy innego Harvardu, prawa jazdy dowolnego kraju albo legitymacji Interpolu. A wszystko to podobno dobrej jakości.
Pomysłowość ludzka, jak wiadomo,
nie zna granic. Jednak granice dobrego smaku z pewnością znacznie przekracza
to, co ma miejsce, gdy tylko nad okolicą zapadnie zmrok. Przekonaliśmy się o
tym pewnego wieczora, kiedy z poznanym jeszcze na Ko Chang Holendrem wybraliśmy
się tam na imprezę. Gdy już dotarliśmy na Khao San, nie dało się przejść
spokojnie kilku kroków, żeby nie być zaczepianym przez niezliczonych ponurych
typów, natrętnie namawiających na udział w obleśnych sex-showach. Dla uniknięcia nieporozumień każdemu napotkanemu farangowi, niezależnie od płci i wieku podtykają pod nos niepozostawiające cienia wątpliwości ulotki.
Jakby tego było mało, to (oficjalnie nielegalna) prostytucja kwitnie tu w najlepsze. Sporadycznie patrolujący ulice stróże prawa przymykają jednak na nią oko, skupiając się przede wszystkim na strofowaniu bab, którym garkuchnie wyjechały za bardzo na ulicę, uniemożliwiając komfortowy spacer podstarzałemu białasowi przechadzającemu się ze „swoją” tajską dziewczyną. Kupioną za dolary lub euro i rozmieniającą swoje życie na drobne u boku kogoś, kogo imienia nie nauczy się nawet porządnie wymawiać, zanim ten zniknie, a pojawi się kolejny. Eh, smutne to wszystko, jak jasna cholera.
Dobra, żeby nie było, że przynudzam i wpadam w smętne tony, to na zakończenie proponuję przyjemny akcent w postaci przewinięcia strony odrobinę w górę i obejrzenia raz jeszcze zdjęć z pałacu i świątyń.
piątek, 20 kwietnia 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)