środa, 13 czerwca 2012

Bedzie

Kraków, 12.06.2012

Bedzie tego dobrego.

We wtorek o 3 nad ranem dotarliśmy wreszcie do Krakowa. Dzień wcześniej wystartowaliśmy w Satu Mare w Rumunii i przebrnąwszy przez Węgry i Słowację koło północy wylądowaliśmy gdzieś pod Dębicą. Tuż po pierwszej w nocy zlitowała się nad nami jadąca do Krakowa para Przemyślan i dwie godziny później byliśmy już w domu. Naszą siedmiomiesięczną podróż zakończyliśmy tym samym karkołomnym wyczynem w postaci przebycia drogi ze Stambułu do Krakowa w całości na stopa*.


Serdecznie dziękujemy wszystkim śledzącym na blogu nasze przygody. Mamy nadzieję, że się podobało.

Szczególne wyrazy wdzięczności należą się natomiast tym, którzy swoimi mailami pomogli nam utrzymać jako taki kontakt z Polską i rozpędzać czarne chmury tęsknoty, które od czasu do czasu kłębiły się nad naszymi głowami.


pozdrowienia z Krakowa

Jaktotakto


__________
* Na wpisy dotyczące tego etapu podróży trzeba jednak będzie jeszcze poczekać, bo już się trochę tym całym pisaniem zmęczyłem. Ale jak mi przejdzie, to nadrobię zaległości. Obiecuję.

niedziela, 3 czerwca 2012

Kuchenne rewolucje

Melaka, 13-17.05.2012

Miasto duchów to miasto duchów, a opowieści na ich temat można by mnożyć. Będąc na miejscu również i nam zdarzyło się wysłuchać kilku mrożących krew w żyłach historii, co Haneczka przypłaciła nawet nieprzespaną nocą. Jednak tym co naprawdę spędzało nam sen z powiek okazały się być nie nawiedzające okolicę zjawy, a malezyjska kuchnia. To, co oni tam wyrabiają nie mieści się po prostu w głowach. Żeby jednak uniknąć późniejszych oskarżeń, że prowadzimy tu blog kulinarny ograniczę się do jednego tylko przykładu. Cendol - jest to występujący w kilku odmianach deser, którego podstawą jest zmielony lód, który nasącza się słodszym od cukru skondensowanym mleczkiem kokosowym, a całość ozdabia wykonanymi z mąki ryżowej, zafarbowanymi na toksyczne kolory żelkami i - uwaga! - czerwoną fasolą. Jeśli komuś taka kombinacja pasuje, to życzę smacznego.


W obliczu nie podchodzącego nam kunsztu malajskich i chińskich kucharzy zmuszeni byliśmy przywrócić do łask kuchnię hinduską. Zrezygnowaliśmy z niej pół roku temu po tym, jak zjedzona w indyjskiej restauracji w Sapie kolacja dosłownie wywinęła nas na lewą stronę. W Melace kuchnia rodem z subkontynentu okazała się być jedyną rozsądną alternatywą dla serwowanego wszędzie indziej obrzydliwego nasi lemak, więc cały pobyt tutaj upłynął nam pod znakiem wszelkich wariantów roti oraz wspaniałej herbaty z mlekiem - teh tarik. Dzięki konsekwentnemu stołowaniu się w pewnej restauracji dorobiliśmy się nawet zaszczytnego tytułu ulubionych klientów lokalu, co w mig rozpoznaliśmy po lądujących na naszym stole gratisach. W ramach rewanżu przyznajemy, że również i owa restauracja przebojem weszła do ścisłej czołówki naszych ulubionych azjatyckich jadłodajni. Zawdzięcza to nie tylko wyśmienitemu jedzeniu i sympatycznej kadrze, ale także temu, że większość potraw serwowana była wprost ze stojących naprzeciwko kasy wiader. Żywcem nie było się do czego przyczepić. Pięciogwiazdkowy lokal*.


Ostatniego spędzonego w mieście wieczora, jak gdyby na potwierdzenie tego, że z hindusami nam ostatnio generalnie po drodze, udaliśmy się do hinduskiej świątyni, gdzie akurat odbywała się związana z jakimś szczególnym układem gwiazd ceremonia. Wnętrze wypełniały dźwięki szalonej, granej na bębnach i trąbce muzyki oraz spowijał gęsty, gryzący dym, unoszący się z płonącego w centrum ogniska. Wokół niego tłoczyli się wierni, którzy gdy tylko otrzymali od kapłanów odpowiednie błogosławieństwo, wrzucali za ich pośrednictwem w płomienie dary symbolizujące podstawowe żywioły. Ziarna zbóż (ziemia), proch ze spalonych kadzideł (powietrze) i mleko (woda) trawione przez (występujący w swoim własnym imieniu) ogień stanowić miały wyraz wdzięczności za otrzymane od natury dobra i jednocześnie symbolizować panującą na poziomie uniwersum równowagę.

Fakt, że byliśmy tam jedynymi obcymi nikomu nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie - spotkaliśmy się z bardzo gościnnym przyjęciem. Co chwilę byliśmy zaczepiani przez kogoś, kto chciał się przedstawić, zamienić z nami kilka zdań lub po prostu uścisnąć nasze dłonie. Mieliśmy dzięki temu okazję lepiej zrozumieć przebieg ceremonii, co w efekcie umożliwiło nam bardziej świadome w niej uczestnictwo. Całe nabożeństwo trwało dobre dwie godziny, więc gdy tylko zakończyła się ostatnia rundka po dedykowanych każdemu bogu z osobna kapliczkach, wraz ze zgromadzonym w świątyni towarzystwem udaliśmy się na zewnątrz na wspólną regenerującą siły kolację i ploteczki. Jako, że uczestniczyliśmy w praktycznie całej ceremonii, to do siebie wracaliśmy nie dość, że pobłogosławieni jak należy i w poczuciu zjednoczenia z absolutem, to jeszcze na dowód tego z czołami wysmarowanymi prochem i z czerwonymi kropkami pomiędzy brwiami. Brakowało tylko, żebyśmy sobie jeszcze pod nosem jakąś mantrę nucili…


Skoro już o religii mowa, to wypada wspomnieć, jak niezwykle wielokulturowym krajem jest Malezja. Trochę ponad połowę mieszkańców stanowią tu muzułmanie, mniej więcej co czwarty Malezyjczyk jest buddystą, a około 8% wyznaje hinduizm, co niemal idealnie pokrywa się z podziałem etnicznym społeczeństwa (Malajowie, Chińczycy, Indusi). Uliczka przy której mieścił się nasz hostel była w tej kwestii niesamowicie reprezentatywna i w odległości kilku kroków od siebie znajdowały się tam zarówno meczet, jak i świątynie buddyjska, chińska oraz hinduska, a o rzut ogryzkiem stały jeszcze dwa kościoły chrześcijańskie i świątynia sikhijska. Warto przy tym podkreślić, że owa różnorodność nie stała się jak dotąd zarzewiem żadnych poważniejszych konfliktów i tworzy bazującą na tolerancji i wzajemnym szacunku niezwykłą etniczno-religijną mozaikę. Nie mamy pojęcia w jaki sposób osiągnięto taki stan, ale zdecydowanie wypada go Malezyjczykom pogratulować.

__________
* No nic, teraz to już nie mamy jak uciec przed włożeniem nas do kulinarnej szufladki i od dziś publikować powinniśmy pod pseudonimem Magda Gessler.

czwartek, 31 maja 2012

Miasto duchów

Melaka, 13-17.05.2012

Ważność wiz tajlandzkich wygasła nam z początkiem maja, a lot do Stambułu zaplanowany był dopiero na 21., więc na terenie Malezji mieliśmy do zagospodarowania niemal trzy tygodnie. Znacznie więcej niż potrzebowaliśmy na sam tranzyt do Kuala Lumpur, z kolei stanowczo za mało by móc rzetelne przystąpić do zwiedzenia kraju. Mając to na uwadze skonstruowaliśmy naprędce zgrabny plan minimum, umożliwiający zobaczenie wszystkiego po trochu. Odhaczywszy już punkty związane z naturą i plażowaniem*, uznaliśmy że najwyższy czas na jakieś przesiąknięte historią miejsce. Wybór padł na Melakę, będącą stolicą założonego w XIV w. sułtanatu o tej samej nazwie. Miasto leży nad cieśniną oddzielającą Półwysep Malajski od Sumatry, przez którą prowadzi szlak morski o kluczowym znaczeniu ekonomicznym i strategicznym. Niestety, swojemu niezwykle korzystnemu położeniu, oprócz oczywistych profitów, Melaka zawdzięcza również szaloną popularność wśród kolonizatorów, szabrujących okolicę przez długie stulecia**.


Współcześnie sytuacja na szczęście się ustabilizowała i Melaka wraz z całą Malezją już od ponad półwiecza cieszy się niezmąconym spokojem. Jednak przeszłe regularne podboje, przy okazji których ulice miasta niejednokrotnie spływały krwią, nie pozostały bez wpływu na cechującą miasto tajemniczą atmosferę. Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o tym z pewnej książki, która wpadła nam w ręce niemal trzy miesiące wcześniej w Laosie. Jej autor twierdzi, że Melaka to najbardziej nawiedzone miasto świata, a niemal każdy budynek czy skrawek ziemi skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Coś musi być na rzeczy, co najlepiej obrazuje przytoczona przez niego historia niełatwych początków jakie duchy zafundowały… Siemensowi, który jedną ze swoich fabryk ulokował swego czasu właśnie tutaj. Mimo logicznych ku temu przesłanek, nic nie szło jednak jak należy, a pracownicy skarżyli się na nie dające im spokoju zjawy. W obliczu niepowodzenia kolejnych prób wyjścia z impasu, poważni menedżerowie pod krawatami zmuszeni byli ostatecznie uznać bezużyteczność wszelkich metod spod znaku szkiełka i oka. Chcąc za wszelką cenę ratować sytuację, w akcie desperacji udali się po poradę do eksperta w dziedzinie czarnej magii. Ten wyjaśnił, iż kiedyś w miejscu gdzie zbudowali swoją fabrykę stała świątynia, będąca domem dla licznych duchów, które teraz nie mają się gdzie podziać i dlatego nie dają im spokoju. Polecił budowę nowej, co jak się okazało załatwiło sprawę od ręki. Ciekawe swoją drogą, jak oni to potem zaksięgowali.

Kwestie związane z duchami objawiają się także na innych niż biznesowe płaszczyznach. Wystarczy rzucić okiem na pełne opuszczonych domów ulice starego miasta i zagadnąć któregoś z lokalsów o przyczynę takiego stanu rzeczy, żeby dowiedzieć się, że od lat stoją puste, gdyż krążą słuchy, że w nich straszy. Wydawać by się mogło, że w tak atrakcyjnej lokalizacji budynki nie powinny leżeć odłogiem, jednak z jakichś przyczyn nie znalazł się dotąd odważny do zmierzenia się z ich legendą.


Przy okazji "Tajlandzkich osobliwości" wspomniałem o powszechnej w całym regionie wierze we współistnienie i wzajemne przenikanie się świata duchów i ziemskiego. Świetnym jej przejawem był obowiązkowy asortyment wielu sklepów tutejszego Chinatown, które oprócz produktów zgodnych ze swoim profilem w ofercie miały także dary dla zmarłych. Są to wykonane z papieru pliki pieniędzy, sztabki złota oraz tekturowe modele rzeczy, które mogą im być przydatne po tamtej stronie. Przy okazji wizyt na grobach pali się je, a gdy tylko obrócą się w popiół, symbolizowane przez nie dobra trafiają bezpośrednio w ręce adresata. Wprawdzie wcześniej widzieliśmy tego typu rzeczy już wielokrotnie, nigdy jednak nie występowały w takiej różnorodności. Obok spotykanych również gdzie indziej garniturów, sukni, kosmetyków, biżuterii czy papierowych przysmaków, w Melace dostępne są także tekturowe makiety willi, eleganckich samochodów, laptopów i telefonów komórkowych. Wiadomo, nie samym chlebem człowiek żyje, ale my odnieśliśmy jednak wrażenie, że tutejsze duchy (ze swoim zamiłowaniem do luksusu i nowoczesnych technologii) muszą być przy okazji nieprzeciętnie rozpuszczone.

__________
* Czas nie pozwolił na zobaczenie wszystkiego. W ramach kompromisu odwiedziliśmy więc Wzgórza Camerona, odkładając na nieokreśloną przyszłość wizytę w parku narodowym Taman Negara, a następnie, kosztem pobytu na wyspie Tioman, szukaliśmy Nemo w turkusowych wodach Pacyfiku otaczających Perhentian Kecil. Borneo, mimo niezwykle magnetycznej nazwy, też zmuszeni byliśmy sobie tym razem odpuścić.

** Niezwykle burzliwe dzieje regionu mają przełożenie na wygląd historycznej części miasta, której architekturę oprócz wpływów malajskich, hinduskich i chińskich, cechują także portugalskie, holenderskie oraz brytyjskie.

niedziela, 20 maja 2012

Oczko się zepsuło temu aparatu

Czyli plaża, palmy, drinki z parasolkami, szampan i takie tam, odsłona piąta.

Perhentian Kecil, 8-9.05.2012




Zdjęć niestety nie ma tym razem zbyt dużo w związku z przykrym incydentem mającym miejsce drugiego dnia pobytu na wyspie. Nasz spisujący się dotychczas zupełnie przyzwoicie aparat niespodziewanie zaczął szwankować. Najpierw opadła mu powieka, potem stracił ostrość, a ostatecznie całkowicie odmówił dalszej współpracy, tłumacząc za pośrednictwem wyświetlanych na ekranie komunikatów, że go coś w obiektyw uwiera i w takich warunkach to on pracować nie będzie.

Szczęście w nieszczęściu, że podczas dwóch kolejnych dni nie był nam i tak potrzebny, a to dlatego, że...

Cierpliwości. Szczegóły w następnym odcinku.

sobota, 19 maja 2012

Korona Camerona

Tanah Rata (Cameron Highlands), 04-06.05.2012

Pobyt w Ipoh był idealnym otwarciem malezyjskiego etapu naszej podróży. Początkowo miał to być jedynie przystanek przed dotarciem do naszego pierwszego świadomie wybranego celu, czyli Cameron Highlands. Wyszło, jak wyszło, więc mając już za sobą pierwsze efektowne doświadczenia, z jeszcze większym apetytem złapaliśmy nazajutrz autobus do Tanah Rata, małej miejscowości położonej malowniczo na dnie otoczonej zielonymi wzgórzami doliny.

Pierwszy rzut oka na okolicę przywiódł nam na myśl wspomnienie Dalatu, który odwiedziliśmy kilka miesięcy temu w Wietnamie. Na bardziej znośnym niż w reszcie kraju klimacie, zajmujących całe hektary plantacjach truskawek oraz fakcie, że w rozwoju okolicy maczali palce Europejczycy podobieństwa jednak się kończą. O ile w Dalacie główne atrakcje mieszczą się w obrębie miasta, to uroda Tanah Rata zachęca raczej do ucieczki w okoliczne lasy. Może to i dobrze, bo dzięki temu sporą część pobytu spędziliśmy wdrapując się na dwa z trzech najwyższych szczytów w okolicy, będąc tym samym jedynie o krok od zdobycia Korony Camerona.


Wzgórza Camerona porasta gęsty las mglisty. Jest to występująca niezwykle rzadko w skali globu formacja, charakteryzująca się bujną roślinnością oraz utrzymującą się niezależnie od pory dnia i roku mgłą. Duża wilgotność powoduje, że rosnące tam karykaturalnie powykrzywiane drzewa szczelnie porasta gruba warstwa mchów. Wygląda to po prostu fenomenalnie, a przy okazji tworzy szalenie mroczną i totalnie odrealnioną atmosferę*.



Niezwykły charakter miejsca podkreślają jeszcze inne, ledwo możliwe do wypatrzenia w gęstwinie, egzotyczne przykłady tutejszej flory. Żadnej z tych roślin nie jesteśmy niestety w stanie nazwać, ale za to co do jednej mamy absolutną pewność, że jest owadożerna (poniżej, pierwsza z lewej). Z tego natomiast, czego nie udało nam się zobaczyć, na wzmiankę zasługuje rosnący w tutejszych lasach największy na świecie kwiat. Osiągająca metr średnicy i 10 kilo wagi raflezja nie uznała niestety za stosowne zsynchronizowania z naszą wizytą swojego okresu kwitnienia. Mając jednak na uwadze, że przytrafia się jej on jedynie raz na kilka lat, to jesteśmy jej to w stanie wybaczyć.


Zjeżdżając ze szczytu Gunung Brinchang** na pace zatrzymanego samochodu, pokonując któryś z niezliczonych zakrętów, zza rogu ukazał się nam widok absolutnie spektakularny. Jak okiem sięgnąć, całą okolicę pokrywały plantacje herbaty. Mimo zmęczenia zakończonym dopiero co podejściem oraz tego, że do najbliższej miejscowości pozostawało jeszcze jakieś 5 km, resztę trasy postanowiliśmy pokonać pieszo, napawając oczy niesamowitym widokiem bezkresu soczystej zieleni.



Na koniec ciekawostka etnograficzna. Któregoś dnia idąc ulicami sąsiedniego miasteczka, trafiliśmy na obchody hinduskiego święta Chitra Paruvam. Najbardziej wstrząsającym ich elementem jest praktykowana przez niektórych mężczyzn forma składanej bogom ofiary, będąca jednocześnie próbą udowodnienia sobie swojej zarówno fizycznej, jak i duchowej siły. Polega ona na okaleczeniu swojego ciała dziesiątkami szpikulców i haków, a następnie udaniu się w długą drogę do świątyni, dźwigając jednocześnie na barkach ozdobioną pawimi piórami i boskimi podobiznami konstrukcję. Cała sytuacja ma oczywiście również bogaty aspekt mistyczny, ale obserwując ją z bliska naprawdę nie sposób skupić się na czymkolwiek innym, niż to, co ma się przed oczami.


__________
* Idealnie w tę bajkową, w rozumieniu Braci Grimm, konwencję wpasował się spotkany po drodze Drewniany Kaczor, który tak na marginesie, okazał się być niesamowicie wprost fotogeniczny.

** Na wysokości 2012 m.n.p.m. znajduje się tam stacja meteorologiczna i platforma widokowa.