Melaka, 13-17.05.2012
Miasto duchów to miasto duchów, a opowieści na ich temat
można by mnożyć. Będąc na miejscu również i nam zdarzyło się wysłuchać kilku
mrożących krew w żyłach historii, co Haneczka przypłaciła nawet nieprzespaną
nocą. Jednak tym co naprawdę spędzało nam sen z powiek okazały się być nie
nawiedzające okolicę zjawy, a malezyjska kuchnia. To, co oni tam wyrabiają nie mieści się po prostu
w głowach. Żeby jednak uniknąć późniejszych oskarżeń, że prowadzimy tu blog
kulinarny ograniczę się do jednego tylko przykładu. Cendol - jest to występujący w kilku odmianach deser, którego
podstawą jest zmielony lód, który nasącza się
słodszym od cukru skondensowanym mleczkiem kokosowym, a całość ozdabia wykonanymi
z mąki ryżowej, zafarbowanymi na toksyczne kolory żelkami i - uwaga! - czerwoną
fasolą. Jeśli komuś taka kombinacja pasuje, to życzę smacznego.
W obliczu nie podchodzącego nam
kunsztu malajskich i chińskich kucharzy zmuszeni byliśmy przywrócić do łask
kuchnię hinduską. Zrezygnowaliśmy z niej pół roku temu po tym, jak zjedzona w
indyjskiej restauracji w Sapie kolacja dosłownie wywinęła nas na lewą stronę. W
Melace kuchnia rodem z subkontynentu okazała się być jedyną rozsądną
alternatywą dla serwowanego wszędzie indziej obrzydliwego nasi lemak, więc cały pobyt tutaj upłynął nam pod znakiem wszelkich
wariantów roti oraz wspaniałej
herbaty z mlekiem - teh tarik. Dzięki
konsekwentnemu stołowaniu się w pewnej restauracji dorobiliśmy się nawet
zaszczytnego tytułu ulubionych klientów lokalu, co w mig rozpoznaliśmy po lądujących
na naszym stole gratisach. W ramach rewanżu przyznajemy, że również i owa
restauracja przebojem weszła do ścisłej czołówki naszych ulubionych azjatyckich
jadłodajni. Zawdzięcza to nie tylko wyśmienitemu jedzeniu i sympatycznej
kadrze, ale także temu, że większość potraw serwowana była wprost ze stojących
naprzeciwko kasy wiader. Żywcem nie było się do czego przyczepić. Pięciogwiazdkowy
lokal*.
Ostatniego spędzonego w mieście wieczora, jak gdyby na
potwierdzenie tego, że z hindusami nam ostatnio generalnie po drodze, udaliśmy
się do hinduskiej świątyni, gdzie akurat odbywała się związana z jakimś
szczególnym układem gwiazd ceremonia. Wnętrze wypełniały dźwięki szalonej,
granej na bębnach i trąbce muzyki oraz spowijał gęsty, gryzący dym, unoszący
się z płonącego w centrum ogniska. Wokół niego tłoczyli się wierni, którzy gdy
tylko otrzymali od kapłanów odpowiednie błogosławieństwo, wrzucali za ich
pośrednictwem w płomienie dary symbolizujące podstawowe żywioły. Ziarna zbóż
(ziemia), proch ze spalonych kadzideł (powietrze) i mleko (woda) trawione przez
(występujący w swoim własnym imieniu) ogień stanowić miały wyraz wdzięczności za
otrzymane od natury dobra i jednocześnie symbolizować panującą na poziomie
uniwersum równowagę.
Fakt, że byliśmy tam jedynymi obcymi nikomu nie przeszkadzał,
a wręcz przeciwnie - spotkaliśmy się z bardzo gościnnym przyjęciem. Co chwilę
byliśmy zaczepiani przez kogoś, kto chciał się przedstawić, zamienić z nami kilka
zdań lub po prostu uścisnąć nasze dłonie. Mieliśmy dzięki temu okazję lepiej zrozumieć
przebieg ceremonii, co w efekcie umożliwiło nam bardziej świadome w niej
uczestnictwo. Całe nabożeństwo trwało dobre dwie godziny, więc gdy tylko
zakończyła się ostatnia rundka po dedykowanych każdemu bogu z osobna kapliczkach,
wraz ze zgromadzonym w świątyni towarzystwem udaliśmy się na zewnątrz na
wspólną regenerującą siły kolację i ploteczki. Jako, że uczestniczyliśmy w
praktycznie całej ceremonii, to do siebie wracaliśmy nie dość, że
pobłogosławieni jak należy i w poczuciu zjednoczenia z absolutem, to jeszcze na
dowód tego z czołami wysmarowanymi prochem i z czerwonymi kropkami pomiędzy
brwiami. Brakowało tylko, żebyśmy sobie jeszcze pod nosem jakąś mantrę nucili…
Skoro już o religii mowa, to wypada wspomnieć, jak niezwykle wielokulturowym
krajem jest Malezja. Trochę ponad połowę mieszkańców stanowią tu muzułmanie, mniej
więcej co czwarty Malezyjczyk jest buddystą, a około 8% wyznaje hinduizm, co
niemal idealnie pokrywa się z podziałem etnicznym społeczeństwa (Malajowie,
Chińczycy, Indusi). Uliczka przy której mieścił się nasz hostel była w tej
kwestii niesamowicie reprezentatywna i w odległości kilku kroków od siebie
znajdowały się tam zarówno meczet, jak i świątynie buddyjska, chińska oraz
hinduska, a o rzut ogryzkiem stały jeszcze dwa kościoły chrześcijańskie i
świątynia sikhijska. Warto przy tym podkreślić, że owa różnorodność nie stała
się jak dotąd zarzewiem żadnych poważniejszych konfliktów i tworzy bazującą na
tolerancji i wzajemnym szacunku niezwykłą etniczno-religijną mozaikę. Nie mamy
pojęcia w jaki sposób osiągnięto taki stan, ale zdecydowanie wypada go Malezyjczykom pogratulować.
__________
* No nic, teraz to już nie mamy jak uciec przed włożeniem nas
do kulinarnej szufladki i od dziś publikować powinniśmy pod pseudonimem Magda
Gessler.